Tag ‘Safari’
Tsavo west – noc lamparta
cd opisu Adki
Wieczorem, czekała nas atrakcja – lampart. W naszej lodży była tradycja wywieszania porcji mięsa dla tego cudnego drapieżnika. Ponoć przychodził co noc, czasem jednak kazał na siebie długo czekać, nawet do 5 nad ranem. Pomni wczorajszej straty, postanawiamy czekać mimo wszystko. Mięso wywieszane jest koło 19.30, i od tej godziny – wszystkie dobre miejsca obserwacyjne były już zajęte. Co chwilę słychać był okrzyki „idzie” – w coraz to innym języku. Jednak – nie szedł I jeszcze długo miał nie przyjść. Po pół godzinie ludzie zaczęli wykruszać się do swoich pokojów – zwłaszcza, że obsługa gwarantowała pobudkę- jak tylko „leopard” się pojawi. My zostaliśmy. Tego co słyszeliśmy, widzieliśmy, czuliśmy – nie oddadzą chyba żadne słowa, żadne filmy na nationalu, no.. nijak nie jestem w stanie oddać atmosfery tego miejsca i tej chwili. Nocne rechotanie żab, cykanie Cyklad, bitwa słoni, chłeptanie wody przez hieny, gazele odpoczywające w pobliżu naszego tarasu, i w końcu ryk wyczekiwanego lamparta… Chciałabym to przeżyć jeszcze raz, móc pokazać to najbliższym. Bardzo mi ich wtedy brakowało.
Pojawienie się Hieny w pobliżu młodego słonika skutkowało natychmiastową reakcja dorosłych, słonik lądował z tyłu, ale hieny bardziej niż młodym interesowały się mięsem dla lamparta.
Ten rząd lampek przypominający pas lotniska to skryte w mroku stado impalek
Hieny co jakiś czas powracały do miejsca wywieszonego mięsa, może liczyły że będą w stanie odebrać zdobycz Lamparta?
Tej nocy kot zaszczycił nas swoją obecnością już o północy. W pobliżu wywieszonego mięsa co jakiś czas pojawiały się Hieny, jakby czuwały i pilnowały czy przypadkiem lampart nie straci mięsa. Wiadomo że Hieny są w stanie odebrać mu zdobycz jeśli ten z nią spadnie na ziemie.Lampart swoje przybycie oznajmił jednym rykiem, ale trudno to opisać, gardłowy, drapieżny przeszywający, aż dreszcze przebiegają po ciele. To co oglądamy w filmach przyrodniczych jest znacznie wyciszone, może teraz podbity był jeszcze ten dźwięk przez kompletną cisze. Na sekundy przed rykiem wszystko ucichło żaby, cykady, impale znieruchomiały. Hieny prysnęły pomiędzy krzakami i na drzewo z mięsem wskoczył lampart. Jak tylko się pojawił, obsługa hotelowa obiegła wszystkie pokoje budząc gości, a my mieliśmy możliwość podziwiania prawie godzinnego spektaklu. Kiedy kot w końcu rozprawił się z przeznaczoną dla niego porcja mięcha, przez moment miałam obawy, cz nie połasi się na całkiem sporą ilość białych kotletów stojących i cykających mu fotki – w końcu dzielił nas tylko dystans.. nie wiem, może z 5 metrów, i nic więcej. Żadnego strażnika z bronią, żadnej siatki, żadnego płotu pod prądem. Nic. Jednak lampart chyba był już w miarę najedzony, bo olał nas zupełnie, przez chwilę tylko się przyglądając, i poszedł pić. W blasku fleszy pokazał się sznur maleńkich lampek – oczu spłoszonych im palek. O dziwo nie zwiały d razu wszystkie, tylko dyskretnie, cichcem cichcem – gęsiego – postanowiły się wycofać. Kocur był nimi mocno NIE zainteresowany, dla zabawy chyba – zapolował jeszcze na jakieś małe stworzenie z ogonem, i umknął w mrok.
Chwilę jeszcze posiedzieliśmy, ale w końcu i nas wygnało do pokoju
Tsavo west – drugi dzień safari
cd
Opuszczamy powoli Tsavo east
Trochę jest nam przykro, ze kierowca postanowił nie otwierać już dachu po opuszczeniu lodży – zwłaszcza, ze po drodze spotykamy naszego pierwszego warana. Ale to jego decyzja.
Chyba chciał, byśmy szybciej mogli rozpocząć polowanie w Tsavo Zachodnim. Niestety. Nie dane nam było, po drodze 2 krotnie psuły się busiki – i zmuszeni byliśmy do postojów. Najpierw wśród stada zeberek paschach się przy drodze ( całkiem szybkiego ruchu) – nawet pozwolono nam wyjść z busa – prześmieszne te zwierzaki.
a potem – przy lokalnym warsztacie. Dżordż – nasz opiekun – powiedział, ze auto kaput – jak lekarz od aut znajdzie lekarstwo w 10 minut – to pojedziemy, jak nie znajdzie – trzeba będzie przygarnąć część pasażerów z zepsutego busa. Trudno. Postanawiamy jako jedni z nielicznych wysiąść z naszego środku transportu. W końcu nie ma Klimy, a na tym upale – siedzenie wewnątrz – grozi ugotowaniem. Kiedy inni widzą, że siedzący w cieniu murzyni nie napadli na nas – tez postanawiają wyjść ze swoich skorup. Jedyna różnicą między nimi a nami jednak polegała na tym, że my przenieśliśmy się w cień – na stronę murzyńską, a oni stali nadal przy busach – w pełnym słońcu. Niesamowicie było obserwować całą tą czarno- białą akcję – murzyni – obserwowali dziwnych białasów, co to wolą gotować się na tej patelni, biali obserwowali tych dziwnych murzynów – czy przypadkiem zaraz nie wyciągną broni i nie zagrabią im ich dolarów i aparatów. Ktoś co jakiś czas z ukrycia starał się strzelać fotki. Dzieciaki się bawiły – niczym i nikim się nie przejmując, a „lekarz od auta” walił co jakiś czas kamieniem w silnik, co raczej dawało mizerny efekt. W końcu – poddał się. Pasażerowie pechowego busa zostali rozlokowani do innych pojazdów i ruszyliśmy do Tsavo West.
Po drodze mijamy najstarsza lodże w tej części parku oraz przecinamy pas polowego lotniska. Ta część parku mimo że nie przypomina równin Tsavo east i jest bardziej zielone obfituje w mniejszą ilość zwierząt. A może to dlatego że południe się zbliża? Każda rozsądna istota zmyka w cień lub do wody, tylko wariaci siedzą w stalowych puszkach i przemierzają park o tej porze dnia. Fajnie w pewnym momencie możemy się przyjrzeć ponownie szczytom Kilimandżaro, tym razem z ziemi
Ta cześć parku jest zupełnie inna, górzysta i bardziej zielona. Może to z powodu umiejscowienia wodospadów Mzima Springs. To żródła, które dostarczają wodę niemal do całej Kenii. Kiedyś w jeziorkach, które tworzą się wokół wodospadów spotkać można było bardzo wiele hipopotamów. Niestety – jakiś czas temu Kenię nawiedziła ogromna susza, i hipcie wymarły. Zostały tylko 3, z kilkuset. Rząd bardzo pro ekologiczny – by nie naruszać ekosystemu – zabronił dokarmiania hipopotamów, i te – bez dostępu do trawy – poginęły. Nam udało się zobaczyć tylko oczka, albo uszka jednego z ocalałej trójki. Przy Mzima Springs miał nas czekać spacer po sawannie – z uzbrojonym strażnikiem ( w końcu te dzikie zwierzęta), ale w ostateczności – jako, że przyjechaliśmy spóźnieni – został nam się spacer z nieuzbrojonym Dżordżem Zresztą – broń była mu niepotrzebna chyba – najgroźniejszy był hipcio z krokodylem – ale oba były tak daleko, że dali byśmy jakoś radę. Krokodyl zresztą wyglądał trochę jak te łabędzie w Licheniu – jak ze styropianu – rzucony gdzieś na drugi brzeg – tak pro forma, by był :). Dżordż pokazał nam kilka ciekawych gatunków roślin, między innymi drzewa gorączkowe i kiełbasiane, dał pokarmić ryby w jeziorku i tak w zasadzie – to było wszystko, co zobaczyliśmy na tej „sawannie”.
Potem w busy, i znów w drogę, na polowanie, a raczej – na obiad do lodży. O dziwo – zielone Tsavo West nie obfitowało jakoś szczególnie w zwierzaki. Więc po drodze fotografowaliśmy baobaby, trochę ptaków, słoni i widoki.
Lodża, w której nas zakwaterowali była niesamowita. Zaraz za naszymi oknami rozpościerała się sawanna, po której spacerowały zwierzęta. Na dobrą sprawę – przyroda wchodziła nam do pokojów. Tylko kilka metrów, i niska stalowa barierka – jak balkonowa – oddzielała nas od tych wszystkich stworzeń. I mimo gorąca – niewielu chciało korzystać z basenów, czy drzemek – większość chłonęła to, co nas otaczało. Znów do obiadu towarzyszyły nam słone i małpy, a nawet bawoły – z tą różnicą, ze tym razem – mogliśmy ich niemal dotknąć. A one niczego nie robiły sobie z naszej obecności.
Naszą wielką miłość zdobyły „bezo gony” – oficjalnie zwane przez Dżordża „góralkami skalistymi” (jak nazywały się w rzeczywistości nie mam pojęcia ) przesłodkie stwory – coś jak chomiki, ale bez ogonów i wielkości sporego królika . Łukasz chciał się nawet z nimi bliżej zaprzyjaźnić i pogłaskać, jednak przypomniałam mu, że to nie są domowe stworzonka, a dzikie zwierzęta, i może niech lepiej ręce trzyma od nich z daleka, jeśli chce je mieć całe.
Poniżej jeszcze dwie panoramy, jedna bezpośrednio z naszego balkonu a druga rozciąga się na ścisły rezerwat nosorożca.
Trzeba przyznać że widok z pokoju jest wspaniały świadomość że jedynie mała barierka balkonu oddziela cię o dzikiej sawanny w Afryce może uderzać do głowy.
Po południu zaplanowana była wyprawa do sanktuarium dla nosorożców. W całej Kenii zostało ich już bardzo niewiele i są pod ścisłą ochroną. Jednak, mimo usilnych starań naszych ( kierowcy nieco mniej, chyba się zgubił), jedynymi nosorożcami jakie dane bnam było zobaczyć okazały się być te wycięte z blachy, przyczepione do bramy parku. Szkoda Tego się obawiałam. Zresztą całe to popołudniowe polowanie należało zaliczyć do nieudanych raczej. Honor zwierząt uratował kameleon, którego o mało nie rozjechaliśmy. O dziwo – nie zmienił barwy na piaskową, tylko na rdzawej drodze pozostał niesamowicie zielony.
Widok na nasza lodże, drugie okna na parterze po lewej stronie to nasz pokoik. Wracamy po nieudanym poszukiwaniu nosorożca na kolacje i wydarzenie wieczoru, czyli czekanie na lamparta. Nie przypuszczałem że najbliższe godziny chyba będą najwspanialsze podczas tej wyprawy, te emocje, adrenalina, mieszanka odgłosów możliwość nocnej obserwacji zwierząt jest nie do zapomnienia. Ale o tym w osobnym wpisie.
Tsavo east- dzień drugi safari
W zasadzie to nawet fajny pomysł by Adka pisała relacje a ja będę je okraszał fotami. Aż tyle czasu to ja po urlopie nie mam by robić jedno i drugie, a tak mamy wspólną wyprawę i wpólną relację i wszyscy są happy.
Adki opowieść część druga
Bladym świtem pobudka – brak telefonu, więc obsługa chodzi i budzi waleniem w drzwi – choć ja i tak z nerwów, że zaśpię – dawno wstałam. Szybki prysznic, kawa – pyszna, z brązowym cukrem i mleczkiem.. wypijam dwie, mimo świadomości, że w razie wiadomej potrzeby – nie będzie jak jej zaspokoić. W parkach jest absolutny zakaz wysiadania z pojazdu. Tam to my, jesteśmy zwierzyną w klatkach. Auta nie można otworzyć od wewnątrz zresztą. Przez chwilę zastawiamy się, co by było, gdyby jakaś głodna lwica postanowiła jednak zakąsi coś z tej białej konserwy, ale po chwili dochodzimy do wniosku, ze lwy jednak są za leniwe, by bawić się we wdrapywanie na auta i przeciskanie przez dach. Kiedy tylko wyjeżdżamy za bramę lodży, widzę ślady wielkich kocich łap! I to jest chyba ta rzecz, która zrobiła na mnie największe wrażenie. To był ewidentny dowód, że lwy jednak są koło nas, całkiem, całkiem blisko. Poranna pobudka i niedospanie zostaje całkowicie wynagrodzone – znów widzimy lwy – całkiem zresztą sporą gromadkę – choć z przykrością stwierdzam, że niestety znów z daleka :(. Przyglądamy im się dłuższą chwilę, w końcu dwie samice postanawiają zrobić nam prezent i przedefilować kilka kroków. Leniwych kroków jak na lwy przystało. Samce niestety nie miały zamiaru wychylać się ze swojej krzakowej kryjówki.
Nic to , jedziemy dalej. Po kilku minutach zaraz przy drodze spotykamy stado żyraf – stare i młode, wszystkie są niesamowicie sympatyczne i wcinają jakieś zielone listki z tego co zostało na drzewach. W pewnym momencie postanowiły jednak się przenieść i uroczyście przedefilowały przed naszym busem. Cudo!
Potem jeszcze kilka im palek, znów słonie i zebry, małpy.
I wracamy na śniadanie, by potem przenieść się do drugiej części parku – do Tsavo West.
Przy śniadaniu jesteśmy świadkami jak kolejne stada słoni, bawołów, impali wędrują do wodopoju. Trzeba przyznać widok zaskakujący i urzekający, ten bezkres sawanny po horyzont i widoczne już z daleka zwierzęta. National Geographic na żywo i w kolorze.
Przed poludniem źegnamy się z tą częścia parku, wsiadamy w busiki, czeka nas dalsza przygoda.
Tsavo east- dzień pierwszy safari
Pobudka już o 5:30 zresztą i tak śpimy płytko. Emocje biorą górę. Szybkie wczesne śniadanie łykamy w locie. Na szczeście okazuję się że nasi współtowarzysze podróży byli przed nami, zajeli miejsca na przednich siedzenia dla nas zostawiając tył. Yes. Dzieki temu nie mamy ścisku trzy miejsca na naszą dwójkę. Zabraliśmy 3 L wody kupionej w sklepie po za hotelem. A tak tak wyszliśmy z hotelu wieczorem. Zyjemy nikt nam rąk nie poucinał a na doatek kupiliśmy wode po 60Ksh za 1 L a nie jak proponuje hotel 200KSH za 0.5L. Co prawda kierowca ma mieć dla każdego pasażera po jednej butelce wody na dzień ale nauczony doświadczeniem wolę liczyć na siebie. Pechowo zapomnieliśmy o lornetce która powędrowała do bagażnika, Dopiero po popłudniu się do niej dostaliśmy. Dobra, ruszamy.
Jedziemy przez już trochę znane rejony Mombasy w stronę międzynarodowej autostrady Mombasa / Nairobi. Zaskakujące są kontrasty po drodze. Piękni ludzie uśmiechający się z reklamowych banerów i rzeczywistość.
Sama autostrada jest dla statystyczno europejczyka tylko z nazwy autostradą. Zwykła jednopasmówka, ale trzeba przyznać że mimo śmigania dziesiątek TIRow jazda choć agresywna wydaje się bezpieczna. Wyprzedzanie na trzeciego jest tu normą ale od czego jest pobocze. W krajach arabskich też tak się jeździ więc można szybko się przyzwyczaić. W samej Mombasie nie robię zdjęć, ludzie tutaj nie specjalnie lubią kiedy celuję się do nich obiektywem. Lata kolonialne i niewolnictwa robią swoja. A jeśli jeszcze do tego dodamy fakt że biały im się kojaży z człowiekiem który namiętnie robi zdjęcia zwierzętom wynik mamy prosty dla takich reakcji. Wiem że czasem zdarzają sie nawet awantury związane ze zrobieniem zdjęcia, dlatego przestrzegam albo róbcie kiedy macie 200% pewności ze tego ludzie nie widzą albo po uprzedniej otrzymanej zgodzie, bo nie raz mogą nawet zatrzymać samochód który jedziecie awanturując się co nie miara.
Po opuszczeniu Mombasy przejeżdżamy obok miasteczek, wiosek, w których gdyby nie wszędobylskie reklamy sieci telefonii komórkowych można by stwierdzić że czas stanął.
Mijamy plantacje ananasów, przydrożnych sprzedawców węgla drzewnego czyli najtańszego źródła ciepła w Kenijskich domach. Szybkie ręczne myjnie tirów. Szkielety po opuszczonych domach, hotelach restauracjach. Nasz przewodnik tłumaczy że po odejściu kolonistów policja nie zapuszcza się tak daleko, wiec nawet świetnie do niedawna prosperujące hoteliki czy restauracje z czasem były rozkradane do obecnego stanu straszących stojących szkieletów.
Nie może być tak podczas wycieczki by gdzie nie bylło miejsca do wydania pieniedzy, zazwyczaj się to dzieje na postojach, a to w kawiarence a to w”darmowej ubikacji” Tak było i w tym przypadku zatrzymaliśmy się na darmowe „siku” a że przy okazji trzeba było przejść przez cały sklep z regionalnymi wyrobami, pamiątkami itd. Ceny jak to przystało w takich miejcach bardzo atrakcyjne dla sprzedających. Po około pół godzinie kiedy było już wiadomoe że ci co chcieli skorzystali a ci co nie chcieli pokupowali co mieli pokupowac i już ani jednego więcej KSH się nie wyciśnie, łaskawie ruszyliśmy dalej. To był już ostatni przystanek dzielący nas od owainego egzotyczną aurą Tsavo.
Fragment torów kolejowych łączących Mombasę z Nairobi, to tutaj rozgrywały się sceny znane z filmu Duchi Mrok. Ale w dokładne miejsce wydarzeń przeniesiemy się za dwa dni.
W końcu po 4 godzinach drogi docieramy do bram parku narodowego Tsavo, jeszcze zanim wjedziemy trzeba sie uzbroić w 100% asertywności i nie dać się naciągnąć sprzedawcy kapeluszy, który będzie twierdził że tylko kapelusze które on oferuje sa super safarii i chronią nas przed słońcem ( nie prawda przed słońcem chroni nas dach samochodu choć podniesiony to nadal chroni), przed wiatrem ( nie prawda jak robi się zdjęcia zwierzakom lub je ogląda samochód stoi wiec nie ma w jaki sposob wiatr wam zerwac czapku chusty, kapelusza z glowy) .W tych krótkich chwilach kiedy w czasie jazdy wstajecie i wygladacie przez odkryty dach można sobie potrzymac czapke ręka. No i ta okazyjna cena za kapelsza, jedyne 1000KSH. W sklepie na przeciwko hotelu te same kapelusze kosztowały 300KSH a nie odważę się stwierdzić że sklep przy hotelu nie miał marży. Niestety w naszym busiku aż 5 osob dało się wmanerwoać w Safari Hat. Trudno, ruszamy, przekraczamy w końcu bramy Tsavo, w stronę zwierzaków w końce one tutaj będą najważniejsze.
Relacja żonki z parku Tsavo.
W końcu przekraczamy bramę. Juz wcześniej widać było czerwoną ziemię Tsavo, ale dopiero tu – już za bramą – dociera do nas, że wreszcie jesteśmy w dziczy. Podnosimy dachy, i możemy zaczynać polowanie. Wypatrujemy nasze oczy, ale przecież zwierzaki nie czekają zaraz za wjazdem do parku, aby pokazać się wygłodniałym emocji turystom. Co jakiś czas komuś wydaje isę, ze coś widzi. Jednak zwykle okazuje się, że ten lew – to jednak zwykła kłoda, a czerwony słoń jest tylko olbrzymim kopcem termitów (wielkie kopce są bardzo mocno wpisane w krajobraz tsavo – można je spotkać na każdym kroku niemal
Jednak w końcu jest! Nasz pierwszy zwierzak! A zaraz za nim kolejne. To rodzinka strusi! Są wiele większe, niż nam się wydawało!. I nie chowają głowy w piasek Potem były małpy ( których w Kenii jest zatrzęsienie), jaszczurki, i w końcu – są słonie!
Czerwone słonie z Tsavo. Nigdzie indziej takich nie ma. To od koloru ziemi – ma ona barwę sproszkowanej cegły.
jednak to pierwsze „polowanie” okazało się byc bardziej gnaniem do lodży, niż polowaniem właściwym. Zresztą – trochę słusznie – bo od południa do około 16 – słońce pali, tak, że jedyne o czym marzymy – to klima i basen. Myślę, że zwierzaki są podobnego zdania i wszystkie chowają się w tych nielicznych oazach z cieniem i wodą. Ale co zrobić – pora sucha.
Lodża okazała się całkiem fajnym hotelem. Kilka tarasów widokowych – na sawannę – ze sztucznie utworzonymi wodopojami – wszystko dla zwierząt. I turystów :). Do wodopoju ściągają coraz to nowe zastępy zwierzaków. Sporo słoni, bawoły – całe tabuny bawołów, surykatki ( choć z tej odległości bardziej przypominają wiewiórki ), małpy, gazele i znów słonie… nasza lodża ma tez taki specjalny ukryty tunel, który prowadzi dokładnie do samego wodopoju. Stamtąd – dosłownie 3 metru od nas – możemy obserwować pijące zwierzęta. Niestety – wredne pawiany szybko nas stamtąd wygoniły.
Po obiedzie – chwila odpoczynku – i kolejne polowanie. Sawanna jest niesamowita. Ziemia w Tsavo, też. Powoli pokrywamy się tym samym czerwonym pyłem co spotykane słonie. Zebry, żyrafy, małe Dik – Diki – antylopi wielkości sporego królika – ważą do 5 kilogramów. Kierowca łamanym angielskim mówi nam, o tym, że te zwierzątka łączą sie w pary na całe życie – i jak jedno umrze – to drugie albo umiera zaraz po nim, albo żyje do końca swoich dni w samotności. „Dobry przykład dla was” mówi. A my się śmiejemy. Potem jeszcze kilka ptaków. I znów słonie. W pewnym momencie nasz kierowca przyspiesza ( ale nie bardzo – trafiał nam się mieszanka araba z murzynem… najgorsza chyba z możliwych – „pole – pole” do sześcianu), okazało się, że gdzieś w okolicach widziano lwa. Jedziemy, chciało by sie powiedzieć gnamy – ale… to było by za dużo. W końcu – są! – para. Ona i On. Widzimy już tylko ich zady, ale na chwilę się odwracają, leniwe i cudne
Powoli zaczyna się ściemniać – tak.. to juz prawie 18… Zapomniałam napisać, że w Kenii nie ma typowych dla nas pór dnia – jest tyko dzień właściwy – od 6 rano do 6.30 po południu i noc. od 6.30 po południu, do 6 rano. Błyskawicznie się ściemnia i błyskawicznie robi się jasno. Jako, że po zmroku nie wolno przebywać poza lodżami, nasz kierowca – nagle przejęty niebywale tym faktem – gna, aż mu sie mało amortyzatory nie połamią.
Zjadamy pyszną kolację i idziemy na chwilę do pokoju… Chwila trwała nieco dłużej – oboje zasnęliśmy – obudził nas okrzyk „lwy” „lwy!!”. Wyskakujemy jak oparzeni z pokoju i biegniemy na taras widokowy. Są – ale znów trafiają nam się ich plecy bardziej Cała lwia rodzinka umyka w krzaki pognana przez słonie z małymi. Siedzimy jeszcze chwilę obserwując jak słoniowe stadko ochładza się po całym dniu skwaru, jednak kiedy odchodzą, i my postanawiamy wrócić do łóżek – w końcu jutro pobudka o 5.30. Źle robimy, jak się okazało. Ponoć w nocy przyszło najpierw stado słoni, potem przegoniły je bawoły, a na końcu znana nam już chyba rodzina lwów urządza sobie polowanie na bawoły. Choć średnio nam się chce w to wierzyć – bo następnego poranka – nie ma śladów po żadnej walce.
Wybrzeże – dzień pierwszy
Pierwszy ranek w Kenii przywitał nas chmurami ??? Tak tak chmurami. Sądziliśmy że słonce będzie się na nas lało strumieniami, gorąc przedzierać się będzie poprzez liście palm. A tu rześki poranek.
W oczekiwaniu na słońce kilka słow o samym hotelu. Wszyscy którzy wyjeżdzali na wycieczkę „afryka Dzika” zostali zakwaterowani w hotelu Mambasa Continetal Resort. Troche nas to zdziwiło bo kupując wycieczke akurat tego hotelu nie bylo w puli jaka mogla sie trafić. Jak widać i w tym przypadku Itaka nie spisała sie najlepiej. Zona naczytała sie sporo o tym hotelu i jak sie okazało nic w zasadzie się z tych ponurych wspomnień Polaków się nie sprawdziło. Wybiegają troche w czasie mogę śmialo powiedziec że polecam ten hotel jak najbardziej.
Oszczędze opisów które każdy zainteresowany może znaleść w necie dziesiatki. Hotel ma cztery piętra i z każdego pokoju w mniejszym lub większym stopniu widać ocean. Pewnie źe najlepiej mieć te gdzie i widac basen i Ocean ale nie przesadzajmy nie jedzie sie do Kenii po to by siedziec w pokoju i podziwiać z nigo widoków, w dzień się siedzi na nad Oceanem lub basenem a w nocy i tak nic nie widać. Noc tak jak przystało na ludzi i kawę jest tu czarna, pojecie zmierzchu w zasadzie nie istnieje. Jest dzień jak to nazwalem wczesny tak do południa iedy temperatura jest wzgledna potem jest dzień właściwy gdzie temperatura jest już bezwzgledna i jest noc. Numer pokoju jest przypisany do was jeszcze przed waszym przyjazdem wiec nie ma sensu lamentowanie i zamienianie na lepszy. No chyba że małżeństwo dostaje dwa łóżka może wtedy warto powalczyć o jedno wspólne małżeńskie Wracając do samego hotelu, obsługa życzliwa, uśmiechnięta, z każdym można zamienić kilka słów. Pojęcie pole pole (powoli powoli) tutaj jeśli istnieje to w zaniżonej skali. Wszystko funkcjonuje w miarę szybko. Co zaskakujące przyzwyczajeni do zostawiania napiwków sprzątającym pokój ludziom i tym razem zostawiliśmy, jak się okazało napiwek nie został wzięty. Taka sytuacja zdążyła się tylko w jednym hotelu Egiptu, ale tam się dowiedzieliśmy źe obsługa ma bezwzględny zakaz brania napiwków zostawionych w pokoju. Jeśli się chce wrzuca się do ogólnej skrzyneczki której zawartość jest rozdzielana pomiędzy wszystkich. Trzeba przyznać że jak na Egipt dość specyficzne podejście. Ale my o Kenii mieliśmy pisać :)) jedzenie w restauracji super, choć oczywiście w miarę monotonne, ciężko wymagać by dzień w dzień były serwowane inne dania. Codziennie jednak były wprowadzane zmiany, i tak można było zakosztować jednego wieczoru dania typowo regionalne a drugiego ….. pierogi ruskie lub kotlet schabowy !!!! hmm na wspomnienie owoców z morza na grillu aż mi ślinka cieknie. Swoja droga widać ludzie przyrządzając dania czują się docenieni jeśli pokazujemy że ich regionalne dania nam smakują. Taki przynajmniej wnioskowałem jak się okazało ze już w/w owoce morza się skończyły, kucharze nerwowo zakręcili się do okola i w końcu jeden z nich pobiegł do kuchni specjalnie dla nas przygotować dodatkowe porcje. Pożarliśmy wszystkie.
Podsumowując bo słońce wychodzi, obsługa super przyjazna nie pole pole :), Jedzenie smaczne, basen może trochę mały, od 1.0 do 2.0 ale z barem i wodą o temperaturze żurku. Plaża, no właśnie plaża, piaseczek żółty z leżakami nie ma żadnego problemu, pan z obsługi zaraz przynosi materace i ręczniki wystarczy zatrzymać się na chwile przy wolnym leżaku. Przypływy i odpływy można ustawiać jak w zegarku. Sama plaźa czysta bez jakiś paskudnych wodorostów. Niestety nie wiem czy to zasługa obsługi czy odpływu który wszystko zabiera.
Na samej plaży oczywiscię tzw beachboysi oferujący wszystko a i nawet więcej, Masajowie i Samburu bardziej lub mniej orginalni i stateczki oferujące wodne safari.
Nie ma zejścia do wody bez wymiany zdań na temat kupna lub choć spojrzenia na asortyment wszak „look is free”
Ale o tych rytuałach i sposobach ich uniknięcia opisze jak wrócimy z safari bo to ono tutaj w całej opowieści jest najważniejsze.
Na koniec dodam ze ranek choć pochmurny okazało się że może nas jeszcze bardziej zaskoczyć….. deszczem. Jak luneło to jak z wiadra, nie tam nikt się nie rozdrabniał w kapuśniaczek, najnormalniejszy chlust z wiadra, fakt ze coś koło 5 minut może trwało ale wrażenie było niezłe. Potem jak za machnięciem różdżki słońce wyszło w pełnej krasie. Niestety na prawdę na słońce trzeba tutaj uważać nawet jak nam się wydaję ze nie grzeje lub grzeje słabo to jednak nadal jest to równik, Najlepiej kłaść się w cień palm, nie na otwartym słońcu, spokojnie przez palmy też się człowiek opali. Jedna podpowiedź ustawiajcie tak leżaki by nie znaleźć na trajektorii lotu orzecha kokosowego. One na prawdę spadają z palm a to może być przykre. Obsługa hotelowa próbuje ściągać orzechy i stare liście palm żeby krzywda się nie zdażyła turyście ale lepiej samemu być przewidującym. Dobrze że profilaktycznie wzięliśmy Pantenol bo żona przesadziła z kąpielą słoneczna już po paru godzinach i trzeba by ja ratować.
A tu taki typowy obrazek
Na koniec dnia jeszcze spotkanie z rezydentką, która klepała wyuczone formułki by ludzi ktorzy jeszcze nie kupili wycieczek nagle poczuli nieopanowaną chęć udziału w nich. Ostrzegała żeby nie wychodzić z hotelu, w takich słowach że czuło się jakby mieli nam za bramą ręce poucinać Skasowala pieniadze za wycieczki i tyle bylo dobrego. Acha jeśli ktoś z was nie ma dolarów „kolorowych ” którymi będzie trudno normalnie płacić, rezydentka spokojnie je przyjmie jako zaplate za fakultety więc nie ma czym się stresowac. A walutę tak czy inaczej warto wymienić na krajowe szylingi którymi wszędzie się posługują a są miejsca że tylko nimi. My wymieniliśmy od razu na lotnisku w miłym kantorku u pani muzułmanki kurs raczej standarowy 1$=75 KSH. I jeszcze jedna informacja wiza co nas milo zaskoczyło mimo ze powinna w tym okresie kosztować 50$ nadal kosztowała 25$. Moze po prostu jeszcze nie zdąrzyli zmienić kartek przy okienkach wizowych z nowymi cenami, jak widać pole pole też ma swoje dobre strony
Jutro safari i to już od 6 rano Hakuna Matata.