Lukasz Buszka blog

projektuje, fotografuje, podróżuje, gotuje

Tag ‘Żyrafa’

Park Hallera

jeden komentarz

Niestety powoli docieramy do końca opisu naszej podróży po Kenii.

Wracając z Mombasy postanowiliśmy wysiąść wcześniej i pierw zrobić zakupy w centrum handlowym Nakumat (polecam kupić tam kawę w ziarnach, nad wyborem nie zastanawiajcie się specjalnie, jakiej nie wybierzecie będzie świetna, na pewno warto też kupić cukier ciemny z trzciny cukrowej. Oczywiście polecam również przyprawy. Właśnie odpakowaliśmy chili przywiezione, i mogę spokojnie stwierdzić Ogień !!! Plan był taki że zrobimy zakupy zjemy coś na miejscu i pójdziemy do Parku Hallera mniej więcej przed godziną 15. Pilnowaliśmy godziny bo właśnie o 15 jest karmienie Żyraf. Jeśli będzie okazja kupcie sok z Passion Fruta :) pychota w hotelu smakuje bardzo dobrze ale w porównaniu z sokiem kupionym na ulicy to rozwodniony napój. Z Centrum handlowego Nakumat jest dosłownie kilka set metrów do Parku Hallera spokojnie można sobie poboczem przejeść. Przy wejściu do parku kupujemy bilety i tu mała wskazówka nie można płacić w obcej walucie, przyjmują tylko krajowe pieniążki. Dostajemy bilety i mamy udać się zgodnie z poleceniem kasjera w stronę recepcji. I to jest moment w którym rozmija się nasze postrzeganie parku czy zoo. Nie ma klatek nie ma planu nie ma tabliczek są ścieżki ale gdzie i którędy iść nie wiadomo. Raczej na czuja niż świadomie poruszamy się po parku, otaczają nas ogromne palmy i co jakiś czas coś przemyka gdzieś w zaroślach. Czuje się trochę tak jakbym grał w Awatarze. Nie powiem jesteśmy w zasięgu wzroku sami i można poczuć się trochę nie pewnie. Po kilkunastominutowym spacerze jednak docieramy do polany z .. recepcja. Tutaj jak się okazuje pan oddziera nam kupony z biletów, śmiejemy się że jakby tego nie zrobił nie zgadzała by im się liczba biletów z kuponami i można by było zacząć poszukiwania. Pan nam też radzi poczekać na przewodnika który pokaże fajniejsze miejsca w parku. Zwyczajowo płaci się dowolną sumę przewodnikowi. Można oczywiście iść spacerować samemu ale szczerze nie warto. Miejsca zwierząt są tak ulokowane że warto mieć przewodnika tym bardziej ze przy okazji można posłuchać rożnych ciekawych informacji.
Na początku wita na …złów. Olbrzym ma 150 lat i jak na swój gatunek to dopiero 1/3 wieku jaki dożywają te wspaniałe zwierzęta. Złów jest niestety jeden i wydaje się być samotny, uwielbia mizianie po szyi i raczej nie uwielbia jak turystki próbują wsadzić na niego swoje cielska czego też świadkiem byliśmy.




Docieramy do miesjca stacjonowania krokodyli. Nasz przewodnik po Tsavo miał racje mówiąc ze jesli czegos w Tsavo nie znajdziemy zawsze bedzie okazja druga wlasnie w parku Hallera. Tam był jeden krokodyl po drugiej stronie źródeł Mzima tutaj wylegiwały się na wyciągniecie ręki. Choć lepiej tej reki za bardzo nie wyciągać.




W następnej kolejności przewodnik prowadzi nas do miejsca w którym hoduje się ryby. W ogromnych basenach trzymane są ryby na różnym etapie rozwoju. Są nawet hodowany ryby które polują na komary roznoszące malarie. Bardzo chodliwy towar trzeba przyznać

Wprawne oko zobaczy na zdjęciu przemykającego Warana.

A tu w dużej odległości Hipopotam, niestety fakt że nasza wyprawa była podczas pory suchej i godzina przed 15 sprawiała że wszystko co żywe starało się znaleźć cień lub tak jak  Hipopotamy siedziały do późnego popołudnia w wodzie. Co prawda w parku około 17 jest organizoane karminie Hipopotamów ale byłem prawie pewien że nie damy rady wytrzymać do tej pory. Zar na prawdę lał się z nieba.

Jedynymi stworzeniami w parku zamkniętymi w odgrodzonych terrariach sa węże. Na zdjęciu zielona Mamba jeden z najbardziej jadowitych węży świata.

Jeśli spacerując po parku masz wrażenie że cały czas cos cię obserwuje to najwidoczniej masz racje. Przez cały spacer byliśmy pod czujnym okiem małp ktore chodziły za nami krok w krok, czekajac na dobry moment by zwędzić cos do jedzenia albo po prostu zwędzić cokolwiek.




Nie tylko zwierzęta są do oglądania, równie ciekawa jest flora. Ot choćby to coś na zdjęciu, nie wiem co to ale wyglądało bardzo fajnie.

Kolej na olbrzymie jaszczury



I znowu małpy


Park został sfinansowany przez firmę która w tym miejscu prowadziła odwierty, w miedzy czasie odkryto olbrzymie skamieliny, które potwierdzały że w tym miejscu kiedyś był ocean. firma zamknęła kopalnie i zrewitalizowała teren. Muszle które zostały wydobyte można było spotkać na całej przestrzeni parku.

Tuż przed 15 docieramy do miejsca z Żyrafami. pracownicy parku przynoszą w wiadrach suchą karmę. Coś w rodzaju karmy dla kotów. Żyrafy można karmić z ręki, przyznam się szczerze że podczas pierwszego karmienia jesteście narażeni na potężne uślinienie ręki. Po pewnym czasie ślina już Żyrafom tak nie cieknie z łakomych pysków a wam z rąk. Tak czy inaczej przygoda fascynująca. Warto nabrać na zapas karmy bo jedzenie szybko się rozchodzi wśród odwiedzających park. I oczywiście pod nogami pałętają się wszędobylskie małpy pilnujące by cokolwiek co spadnie na ziemie nie trafiło przypadkiem dla Żyraf. Uwaga na prawdę mimo że małpy wydają się miłe i takie przytulne nie należy wykonywać w ich kierunku żadnych gestów. Pamiętacie wściekła małpę z filmu „Epidemia” z Dastinem Hofmanem? W takie coś właśnie w mgnieniu oka zamienia się zaczepiona przez człowieka małpa. Byliśmy świadkami jak para turystów została ostro pogoniona przez małpę, która na długo po zdażeniu jeszcze nie spuszczała pary turystów z oczu. A trzeba pamiętać że zadrapanie przez małpę może być groźne, przenoszą one rożne choroby łącznie z wirusem HIV.





Na tym w zasadzie by się skończyło zwiedzanie parku ale nasz przewodnik postanowił nam pokazać miejsce w którym może będą Hipopotamy. Zeszliśmy ze szlaku i przedzierając się przez jakieś zarośla zaprowadził nas na tyły stawu z Hipciami. Teraz były na blisko bardzo blisko. Nieziemskie uczucie być blisko tych niesamowitych stworzeń nawet jeśli tylko wystawały znad wody słodkie uszka o oczki.



Przewodnik bez dwóch zdań zasłużył na sowity napiwek, dzięki niemu tak na prawdę mogliśmy zwiedzić to miejsce. Sami byśmy pewnie się pogubili i zobaczyli zdecydowanie mniej. Postanowiłem jeszcze raz wrócić do olbrzymiego żółwia. Pożegnać się i pogłaskać po szyi. Ponieważ nie było ludzi dookoła nie zawracaliśmy mu głowy bo pewnie też się cieszył z tej chwili wytchnienia bez turystów.

Tak jak przypuszczałem nie daliśmy rady wytrzymać w parku do czasu karmienia hipopotamów i krokodyli, choć z perspektywy czasu trochę tego żałuję, ale będzie okazja na pewno to zobaczymy. Chodząc o parku w tym ukropiei dotarło do nas dobitnie czemu „pole pole” jest nie tyle popularne tutaj co wręcz obowiązkowe. Chodząc po tak wielkiej przestrzeni o tej porze dnia szybko można było by sie wykonczyc, dlatego niespieszny powolny krok byl tu ze wszech miar uzasadniony.

teraz pozsotalo zlapac tylko juz transport w postaci tuk tuka i wracac do hotelu.

Autor: Lukasz Buszka

4 kwi 2011 o 11:42.

Fort Jesus

bez komentarza

Tak jak obiecałem teraz opis samego Fortu Jesus, głównej atrakcji podczas standardowych wycieczek po Mombasie.
Czy warto sie tam wybrać? Warto, ale warto samemy nie w zorganizowanej wycieczce podczas ktorej macie jedynie 20 minut no może 30 zalezżnie od dobrego nastroju przewodniczki na obejżenie całego kompleksu. Czy to wystarczająca ilość czasu? Bezwzglednie nie mimo że sam fort jest stosunkowo nie duży. Ale my tu gadu gadu. Oddaje glos Adce niech ona teraz zanudza czytelników opisami.

Adka
Fort Jesus.  Wejście – 200 KSH.  Niestety znów, mamy tylko chwilę, chyba 20 minut. Fort co prawda nie jest wielki, ale… bardzo ciekawy, jak teraz czytam opisy tego miejsca – wychodzi na to, iż wielu rzeczy nie zobaczyliśmy (kolejny minus dla Itaki – za kolejnego mało kompetentnego pracownika).  Fort został zbudowany w XVI wieku – na polecenie króla Filipa II władcy Hiszpanii i Portugalii.  Miał strzec starego portu w Mombasie. W latach 1631 – 1875 – aż dziewięć razy  był na przemian zdobywany i broniony.  W końcu Portugalczycy poddali się i opuścili Kenię, Mombasę i fort również.  W końcu Brytyjczycy, którzy skolonizowali Kenię – stworzyli w murach fortu więzienie. Było ono tam aż do 1958 roku, kiedy to postanowiono zamienić je na muzeum.  Ponoć z lotu ptaka – fort ma kształt człowieka.











Szkoda, że tak mało czasu dostaliśmy na zwiedzanie – bo naprawdę JEST co oglądać. Mimo, że sam fort wcale rozległy  nie jest. Przepięknie rzeźbione drzwi, mury obronne, komnata Mazuri z pięknie rzeźbionymi kamiennymi ławami i napisami( o której istnieniu dowiadujemy się już w Polsce! :/) , Dom Omański , czy komnata, w której wyeksponowano wcześniej zdjęte i odrestaurowane tynki z malunkami ściennymi zrobionymi przez znudzonych portugalskich wartowników . Takie ichniejsze graffiti. Głownie tematyka marynistyczna – statki pod pełnymi żaglami, kapitanowie z fajkami, kotwice, ryby, potwory morskie. O dziwo żadnych gołych bab! Chyba, ze cenzura zadziałała.










W odnowionej Sali muzealnej – mamy szansę obejrzeć ekspozycję składającą się w większości z wydobytych z zatopionych statków przedmiotów codziennego użytku.  Jest nawet zastawa z chińskiej porcelany.  Modele statków – między innymi – taki jakim pływał Wasco Da Gamma.  Tkaniny, biżuteria. Możemy zapoznać się z historyczna mapą kolonizacji  Kenii. Tak naprawdę mamy tylko chwilkę by to wszystko obejrzeć. Przez większość czasu fociliśmy sam budynek fortu.  Jeszcze ostatnie zdjęcie – wyjścia – jakiś paskudny białas ;) włazi mi oczywiście w kadr psując całe ujęcie i sprintdo wyjścia. Kiedy docieramy na miejsce zbiórki …. tak, okazuje się, że tym razem – jednak jesteśmy ostatni :) W okolicy nie było przecież nic do kupienia – poza bajecznymi muszlami – których i tak nie można zabrać ze sobą.













Autor: Lukasz Buszka

25 mar 2011 o 3:21.

Mombasa

bez komentarza

Ruszamy w kierunku Mombasy bladym świtem czyli około 9 godziny. Plany wycieczki może nie są zbyt bogate ale przy tej temperaturze i wilgotności wystarczy jak na jeden dzień.
Na pewno zobaczymy Fort Jesus, właściwie to chyba najbardziej rozpoznawalny zabytek w Mombasie, na pewno zobaczymy przeprawę promową, stare miasto razem z portem. W drodze powrotnej mamy zamiar wyskoczyć z autobusu by przejść się do parku Halera i zrobić krótkie zakupy w Nakumat. Ale pierwsze na trasie są kły wybudowane dla królowej Wiktorii, która królową wtedy jeszcze nie była. Niestety dla kłów w trakcie objazdu po koloniach jednak królową została, i wróciła czym prędzej do Anglii. Kły na szczęście zostały stając się atrakcją turystyczną. Choć trzeba przyznać że tylko z daleka prezentują sie jako tako. Tak czy inaczej fotę z kłami Mombasy trzeba mieć.

Po obowiązkowych dziesięciu minutach pod kłami kierujemy sie dalej w stronę miasta. Jak mówiłem tutaj bardziej niż gdzie indziej do tej pory uderza mnie kontrast uśmiechniętych billboardów i ludzi.


Generalnie miasto wydaje sie bure, szare, i biedne. Mężczyźni także mają ubiory w tej tonacji. Jedynym elementem miasta który się wyróżnia to kobiety. One starają się swoimi strojami nadać koloryt temu miejscu.
Powietrze jest tu gęste aż lepkie masz wrażenie że ta lepkość natychmiast przylega do skóry, powietrze przepojone jest słodkim trochę zatęchłym zapachem czasami powiewem rześkiej soli znad oceanu.



Docieramy powoli do starego rynku w Mombasie, oczywiście pojawienie się takiej ilości białych twarzy nie uchodzi niczyjej uwagi. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek białego było by zauważone od razu. Natychmiast otacza na tłumek przewodników i ludzi chcących pomóc w czym kolwiek. Targ można obejść w 10 minut ale i tak są chętni do oprowadzania, oczywiście za pewną opłatą. Co dziwne kiedy nawet znajdujemy coś co byśmy chętnie chcieli kupić o targowaniu ze sprzedawcą nie ma mowy. twardo stoi przy swojej cenie i nie daje nic stargować. Trudno aż tak nam nie zależy a za kawę niewiadomego pochodzenia nie mam zamiaru przepłacać tylko dlatego ze by była kupiona na lokalnym targu. W Nakumacie kawę spokojnie można kupić taniej. Widocznie albo pan za dużo zarabia na zastępach turystów albo mu nie zależało specjalnie na sprzedaży.



Zamiast na zakupach koncentrujemy się nad obserwacja tego co się dzieje do okola. Sam targ nie jest specjalnie duży podzielony mniej więcej jak tablica do gry w Młynka, przez szpary w dachu przedzierało się mordercze słonce, ale cień daje rade

wokółtargowiska pełno jest warsztatów, w których kenijscy majstrowie dokonują cudów zręczności, zamieniając złom w przedmioty codziennego użytku.

Opuszczamytarg i kierujemy się w stronę fortu Jesus. Na tyle jest to fajne miejsce ze postanowiłem poświęcić mu osobny wpis. Tak więc robimy mały skok do przodu w czasie do chwili kiedy już go opuszczamy.
Kierujemy się w stronę starego miasta. Wąskie, ciemne, dające błogosławiony cień uliczki pełne są podupadających kamienic, ruch tutaj jest mniejszy a i przygodnych przewodników mniej.



W plątaninie ulic pełno jest sklepów i sklepików z ceramiką, tkaninami i wyrobami z koralowca. Na części wyremontowanych kamieniczek widnieją tabliczki informujące źe poszla na to dotacja UNESCO. Jeśli jednak przymruży się oczy i wykrzasa z siebie pewną dozę wyobraźni można dostrzec piękno kolonialnych kamienic nawet ww tych kamienicach z Tynkami odpadającymi od wilgoci i wszędobylskiej soli. Zauważmy przepięknie zdobione drzwi i drewniane, niekiedy wspaniale inkrustowane maszrabije.




Jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w pozostałej części miasta. Można skupić się na oglądaniu bez pośpiechu. Przez rozwalającą się bramę dochodzimy do starego portu, portu chyba już tylko w zasadzie z nazwy. Co prawda są jakieś stosy towarów do zabrania ale ruchu nie ma żadnego. Jeden statek przy którym załoga właśnie zabezpiecza ładunek i więcej wylegujących się w cieniu kotów niż pracowników.  W starym porcie który miał być atrakcja szczerze mówiąc nie już cienia orientu i tej tajemnicy.



Wracamy powoli uliczkami starego miasta, fajnie było by spędzić tu więcej czasu i pomyszkować po miejscowych sklepikach, odwiedzić jadłodajnie z której dochodziły do nas przyjemne zapachy.





Około południa docieramy do przeprawy promowej.  Jako że Mombasa leży na niewielkiej wyspie koralowej od strony południowej można dostać się tylko tą drogą. Dziw bierze że codziennie promy przewożą 300 000 ludzi. Połączenie obsługują dwa promy. My trafiamy akurat na czerwony czyli ten którym płynęła znana wszystkim Carola z „Białej Masajki. To na pokładzie tego promu poznała swojego Masaja. Oczywiście wszyscy okoliczni Masajowie znają tę opowieść i każdy z nich jest bratem, kuzynem, bliższą lub dalszą rodzina. Cóż jeśli tylko można na tym zarobić i białe kobiety mdleją w zachwytach to czemu nie wykorzystać tej historii.



Obok przeprawy promowej znajduje się powiedzmy to park z Baobabami gdzie w ich cieniu mieszkańcy odpoczywają gdzie popadnie. To tez jest charakterystyczne, ludzie tutaj odpoczywają w każdym miejscu zacienionym. Tak wiec widok ludzi leżących np na środku ronda pokotem tylko dlatego ze tam rośnie parę drzew nie powinno dziwić.



Wracamy mijając za oknem widok biednych dzielnic, gdzie domy zbudowane są z blachy i gliny. Dziesiątki tuk tukow i matatu przewożą nieskończony tłum ludzi. Kilka desek zbitych wystarczy by otworzyć prowizoryczny fast food w którym serwowane są specjalności kuchni kenijskiej – ugali (kukurydziane purée), sukuma wiki (gęsta zupa szpinakowa), serwowanych z dopiero co złowionymi rybami i ośmiornicami, smażonymi na grillach i polewanymi okrutnie pikantnymi sosami albo z nyama choma (mięso opiekane na ruszcie). Siedzące na rogach ulic kobiety sprzedają na sztuki mandazi – znakomite racuchy, ociekające gorącym lukrem i kardamonową kawę w plastikowych kubkach. Kto nie przepada za taką kuchnią, może popróbować arabskiej kofty, indyjskiego ryżu biryani, masali czy curry. Kuchnia jest znakomita, jak wszędzie, gdzie przenikają się wpływy różnych kultur i tradycji. Mombasa z pewnościa jest miastem w którym można się zakochać jeśli pozna się bliżej oraz przesawi mentalność białego człowieka o 180 stopni, wtedy pozostaje już tylko Hakuna Matata.








Muszę przyznać że ze zdziwieniem zauważyłem podczas tych paru godzin w Mombasie że nie zauważyłem tam żadnego białego człowieka. O ile w krajach Afryki Północnej białych było pełno bo i pracownicy biur, przewodnicy, pracownicy baz nurkowych czy w końcu mieszkańcy. Tak tu piersi biali zaczęli pojawiać się daleko za Mombasa w pobliżu hoteli, w samym mieście ani razu nie napotkałem białego człowieka. Albo słowa rezydentów mówiące jak to jest tu niebezpiecznie się zapuszczać mają taki posłuch albo ludziom wystarczy piach ocean i basen. jak się dowiedziałem też od miejscowego przewodnika rezydenci specjalnie koloryzują niebezpieczeństwo po to by turyści faktycznie siedzieli w hotelach w jednej grupie, łatwiej nad takimi sprawować opiekę. Bo odległości miedzy hotelami bywają nie raz spore do tego stopnia ze pomiędzy nimi można stracić zasięg komórki. Poco miałby rezydent robić sobie kłopot i jeździć od hotelu do hotelu z każdym przypadkiem. A tak to siedzą turyści opalają się i nie marudzą. A prawda jest taka ze poruszać spokojnie się można i poznawać ten jakże wart poznania kraj, poznawać jego mieszkańców, poznawać kulturę zwyczaje i kuchnie czy to co lubimy najbardziej.



Wracając do hotelu udaje nam się dogadać z kierowcą żebyśmy mogli wysiąść wcześniej, naszym celem ma być park Hallera maszerujemy w jego stronę spieczonym słońcem poboczem kuszeni wizją karmienia Żyraf.

Autor: Lukasz Buszka

14 mar 2011 o 22:20.

Akamba, wioska rzeźbiarzy.

bez komentarza

Adek

Teraz już wierzę, że te wszystkie masaje, żyrafy, lwy, misy i łyżki – rzeczywiście są „hand made In Kenya”. Wioska rozciągnięta jest na olbrzymim terenie. To małe chatynki,  w których – pod indywidualnym numerem – pan rzemieślnik dłubie różne surweniry, które potem kurzą się w domach turystów.  Warunki i smród – okropne. Panowie i panie siedzą na ziemi, albo na jakichś drewienkach i skrobią, wycinają, polerują, pastują,  farbują wszelakie wytworzone przez siebie dzieła.  Kupić nie można ( jak się okazuje później – już po przylocie do polski – można, ale trzeba to robić w konspiracji – ceny – niższe nawet o 70% niż w sklepie).  Wszystko dostępne jest w wielkim markecie obok wioski.










Wioska faktycznie rozciąga się na olbrzymim terenie, trudno mówić tutaj o fabryce rękodzielniczej raczej właśnie o wiosce. Gęsta sieć uliczek z małymi szałaso podobnymi domkami. Jeśli zacznie się człowiek zagłębiać w tym labiryncie jest szansa że w końcu będzie problem z drogą powrotną. Mimo pracującej masy ludzi nie widać ani kropli pośpiechu, można spokojnie z każdym porozmawiać, artyści chętnie pokazują własne miejsca prace i rzeźby.










Jest to tez jedno z niewielu miejsc gdzie można spokojnie bez ogrniczeń robić zdjęcia nie narażając się na awantury. Każdy artysta ma przydzielony swój numer. może też dlatego tak chętnie zapraszają do oglądania swoich prac. Potem można w specjalnym magazynie wyszukać prace danego artysty. Cenowo wygląda to nie najlepiej dla turystów ale cóż klimat i folklor kosztuje. Trzeba przyznać że sam magazyn jest ogromny podzielony na dwie hale mieści w sobie wszystko i masajów w skali 1:1 pełnych ozdób i pełen skład zwierzątek widzianych bądź nie na safari. Uprzedzam też że obok jest mini sklepik z min. wodą ale ceny powalają z nóg. Najlepiej wziąć ze sobą z hotelu butlę.







Sposobem na niezgubienie się jest oczywiście pytanie o drogę, nie powinno być z tym problemu ale jest też możliwe dotarcie do kanału który rozdziela wioskę i prowadzi praktycznie do bramy wjazdowej. Nie wiem tylko ile da się wytrzymać idąc wzdłuż niego. Wygląda na to że w kanale nie ma tylko rozkładających się trupów, choć po zapachu sadze ze po prostu zdążono je uprzątnąć albo przepchać gdzieś przed przyjazdem mzungu z kasą.

Osobiście bardzo mi się to miejsce podoba, spokój cisza względny cień pod drzewami i dachami szałasów, nikt cie nie nagabuje nie wciska na silę próbując opchnąć byle co. Można natomiast poznać ludzi porozmawiać przyglądać się ich pracy. Można powiedzieć oaza spokoju w tyglu zwanym Mombasa.

Autor: Lukasz Buszka

6 mar 2011 o 20:22.

Z wizytą u Masajów

komentarze (2)

Adek

Przez jakiś czas zastanawialiśmy się , czy brać udział, pomni doświadczeń z cepelii jaką trąciły wizyta w wiosce berberyjskiej i beduińskiej, jednak myśl o niesamowitych kolorach i cudnych zdjęciach nas przekonała. I słusznie.  O dziwo wcale tak „cepeliowo” nie było. Choć nadal jestem przeciwniczką robienia sobie zdjęć z „panią misiową” jak ja to mówię. Czyli z mieszkańcami zwiedzanych wiosek. Uważam, że uwłacza to ich godności – takie fotki – jak z naszym misiem w Zakopanem :( Co innego fotografowanie samych ludzi.   Byli piękni. Mimo łysych głów – bardzo atrakcyjne kobiety, strzeliste sylwetki mężczyzn. Wszyscy niesamowicie smukli i umięśnieni. Do oprowadzenia nas po wiosce przydzielony został młody chłopak.  Bardzo się starał wypaść przekonująco w roli gospodarza, nawet zaproponował jednej z dziewcząt, że upoluje dla niej lwa – by móc się z nią ożenić – ale dziewczyna chyba jednak uznała, ze nie jest gotowa zostać kolejną białą Masajką. I dobrze, bo na oko miała może z 15 lat. Masajowie są jednym z większych plemion kenijskich.  I chyba najbardziej popularnymi. Sami o sobie mówią, ze są wojownikami.  By móc się ożenić – muszą najpierw upolować lwa. A, ze nie ma u nich monogamii – lwów mogą upolować wiele. Ponoć masajskie dziewczyny, nie są o siebie zazdrosne, ale ja tam nie wiem.  Masajowie nie mogą wiązać się w związki małżeńskie w ramach jednej plemiennej wioski,  dlatego – by łatwo było stwierdzić, czy można zawrzeć związek małżeński , już w dzieciństwie są „znakowani” – robione im są blizny – w widocznych miejscach  – na policzkach, czole. W „naszej” wiosce – znakiem rozpoznawczym były małe kółka wypalone właśnie na policzkach.  Rżąd coraz bardziej ingeruje obecnie w życie Masajów, więc maja oni obowiązek – jak każdy inny Kenijczyk – skończyć szkołę podstawową – 8 klas  bezpłatna), czy mężczyźni – iść do wojska.  W związku z tą mobilizacją – zakazano Masajom ( i pewnie wszystkim innym plemionom) wykonywania rytualnych blizn ( poza „wioskowymi”) a także usuwania przednich zębów – co było oznaką wyjątkowej atrakcyjności – dla tego plemienia.










Nasi Masajowie chyba nie należeli do najbiedniejszych, w ich wiosce panował porządek, a odwiedzający ich turyści zostawiali zapewne sporo pieniędzy i podarków dla najmłodszych.  Szkoda, że najczęściej były to słodycze, a nie ubranka czy przybory szkolne :( Ale fakt – wg. piramidy zaspokajania potrzeb – rodzice najpewniej najpierw kupią im zeszyty, a dopiero potem czekoladkę.










Zauroczyły mnie uśmiechu na twarzach tych ludzi, kolorystyka, i wszędobylskie, wesołe dzieciaki. No i kózki :) Masajowie chyba wiedzą, że by otworzyć serca ( i portfele) turystów – należy wypuścić dużo dzieciaków i dużo małych zwierzątek ;) Na nie – nie ma mocnych.
W ramach żelaznych punktów programu – uczono nas rozpalania ognia za pomocą magicznego patyczka, po który trzeba chodzić daleko do lasu ( tiiaa) i kępki trawy wymieszanej z krowim łajnem ( dla chcących – patyczek – za 200 KSH – trawa z łajnem – w gratisie) a także wykonano dla nas taniec plemienny wraz z ze śpiewami. Nawet, nawet – miało to melodię, aż Łukasz postanowił wgrać sobie na dzwonek do telefonu. Taniec polega na  podskokach – im wyżej tym lepiej. I nawet co roku organizowane są ogólnokrajowe zawody w owych „tańcach”. Zwycięzca cały rok może puszyć się tytułem „najwyżej skakacza”. No i oczywiście – zakupy! Zostaliśmy osaczeni, każdy dostał opiekuja, i przepuszczono nas przez wyjątkowo wąskie gardło stolików z pamiątkami. O dziwo – udało nam się wymknąć – z niczym :) Zła turysta, oj zła.










Na koniec znów kózki i dzieci,  jeszcze kilka ostatnich fotek, i czas pakować się do autobusów.







Autor: Lukasz Buszka

24 lut 2011 o 3:09.