Lukasz Buszka blog

projektuje, fotografuje, podróżuje, gotuje

Mombasa

bez komentarza

Ruszamy w kierunku Mombasy bladym świtem czyli około 9 godziny. Plany wycieczki może nie są zbyt bogate ale przy tej temperaturze i wilgotności wystarczy jak na jeden dzień.
Na pewno zobaczymy Fort Jesus, właściwie to chyba najbardziej rozpoznawalny zabytek w Mombasie, na pewno zobaczymy przeprawę promową, stare miasto razem z portem. W drodze powrotnej mamy zamiar wyskoczyć z autobusu by przejść się do parku Halera i zrobić krótkie zakupy w Nakumat. Ale pierwsze na trasie są kły wybudowane dla królowej Wiktorii, która królową wtedy jeszcze nie była. Niestety dla kłów w trakcie objazdu po koloniach jednak królową została, i wróciła czym prędzej do Anglii. Kły na szczęście zostały stając się atrakcją turystyczną. Choć trzeba przyznać że tylko z daleka prezentują sie jako tako. Tak czy inaczej fotę z kłami Mombasy trzeba mieć.

Po obowiązkowych dziesięciu minutach pod kłami kierujemy sie dalej w stronę miasta. Jak mówiłem tutaj bardziej niż gdzie indziej do tej pory uderza mnie kontrast uśmiechniętych billboardów i ludzi.


Generalnie miasto wydaje sie bure, szare, i biedne. Mężczyźni także mają ubiory w tej tonacji. Jedynym elementem miasta który się wyróżnia to kobiety. One starają się swoimi strojami nadać koloryt temu miejscu.
Powietrze jest tu gęste aż lepkie masz wrażenie że ta lepkość natychmiast przylega do skóry, powietrze przepojone jest słodkim trochę zatęchłym zapachem czasami powiewem rześkiej soli znad oceanu.



Docieramy powoli do starego rynku w Mombasie, oczywiście pojawienie się takiej ilości białych twarzy nie uchodzi niczyjej uwagi. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek białego było by zauważone od razu. Natychmiast otacza na tłumek przewodników i ludzi chcących pomóc w czym kolwiek. Targ można obejść w 10 minut ale i tak są chętni do oprowadzania, oczywiście za pewną opłatą. Co dziwne kiedy nawet znajdujemy coś co byśmy chętnie chcieli kupić o targowaniu ze sprzedawcą nie ma mowy. twardo stoi przy swojej cenie i nie daje nic stargować. Trudno aż tak nam nie zależy a za kawę niewiadomego pochodzenia nie mam zamiaru przepłacać tylko dlatego ze by była kupiona na lokalnym targu. W Nakumacie kawę spokojnie można kupić taniej. Widocznie albo pan za dużo zarabia na zastępach turystów albo mu nie zależało specjalnie na sprzedaży.



Zamiast na zakupach koncentrujemy się nad obserwacja tego co się dzieje do okola. Sam targ nie jest specjalnie duży podzielony mniej więcej jak tablica do gry w Młynka, przez szpary w dachu przedzierało się mordercze słonce, ale cień daje rade

wokółtargowiska pełno jest warsztatów, w których kenijscy majstrowie dokonują cudów zręczności, zamieniając złom w przedmioty codziennego użytku.

Opuszczamytarg i kierujemy się w stronę fortu Jesus. Na tyle jest to fajne miejsce ze postanowiłem poświęcić mu osobny wpis. Tak więc robimy mały skok do przodu w czasie do chwili kiedy już go opuszczamy.
Kierujemy się w stronę starego miasta. Wąskie, ciemne, dające błogosławiony cień uliczki pełne są podupadających kamienic, ruch tutaj jest mniejszy a i przygodnych przewodników mniej.



W plątaninie ulic pełno jest sklepów i sklepików z ceramiką, tkaninami i wyrobami z koralowca. Na części wyremontowanych kamieniczek widnieją tabliczki informujące źe poszla na to dotacja UNESCO. Jeśli jednak przymruży się oczy i wykrzasa z siebie pewną dozę wyobraźni można dostrzec piękno kolonialnych kamienic nawet ww tych kamienicach z Tynkami odpadającymi od wilgoci i wszędobylskiej soli. Zauważmy przepięknie zdobione drzwi i drewniane, niekiedy wspaniale inkrustowane maszrabije.




Jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w pozostałej części miasta. Można skupić się na oglądaniu bez pośpiechu. Przez rozwalającą się bramę dochodzimy do starego portu, portu chyba już tylko w zasadzie z nazwy. Co prawda są jakieś stosy towarów do zabrania ale ruchu nie ma żadnego. Jeden statek przy którym załoga właśnie zabezpiecza ładunek i więcej wylegujących się w cieniu kotów niż pracowników.  W starym porcie który miał być atrakcja szczerze mówiąc nie już cienia orientu i tej tajemnicy.



Wracamy powoli uliczkami starego miasta, fajnie było by spędzić tu więcej czasu i pomyszkować po miejscowych sklepikach, odwiedzić jadłodajnie z której dochodziły do nas przyjemne zapachy.





Około południa docieramy do przeprawy promowej.  Jako że Mombasa leży na niewielkiej wyspie koralowej od strony południowej można dostać się tylko tą drogą. Dziw bierze że codziennie promy przewożą 300 000 ludzi. Połączenie obsługują dwa promy. My trafiamy akurat na czerwony czyli ten którym płynęła znana wszystkim Carola z „Białej Masajki. To na pokładzie tego promu poznała swojego Masaja. Oczywiście wszyscy okoliczni Masajowie znają tę opowieść i każdy z nich jest bratem, kuzynem, bliższą lub dalszą rodzina. Cóż jeśli tylko można na tym zarobić i białe kobiety mdleją w zachwytach to czemu nie wykorzystać tej historii.



Obok przeprawy promowej znajduje się powiedzmy to park z Baobabami gdzie w ich cieniu mieszkańcy odpoczywają gdzie popadnie. To tez jest charakterystyczne, ludzie tutaj odpoczywają w każdym miejscu zacienionym. Tak wiec widok ludzi leżących np na środku ronda pokotem tylko dlatego ze tam rośnie parę drzew nie powinno dziwić.



Wracamy mijając za oknem widok biednych dzielnic, gdzie domy zbudowane są z blachy i gliny. Dziesiątki tuk tukow i matatu przewożą nieskończony tłum ludzi. Kilka desek zbitych wystarczy by otworzyć prowizoryczny fast food w którym serwowane są specjalności kuchni kenijskiej – ugali (kukurydziane purée), sukuma wiki (gęsta zupa szpinakowa), serwowanych z dopiero co złowionymi rybami i ośmiornicami, smażonymi na grillach i polewanymi okrutnie pikantnymi sosami albo z nyama choma (mięso opiekane na ruszcie). Siedzące na rogach ulic kobiety sprzedają na sztuki mandazi – znakomite racuchy, ociekające gorącym lukrem i kardamonową kawę w plastikowych kubkach. Kto nie przepada za taką kuchnią, może popróbować arabskiej kofty, indyjskiego ryżu biryani, masali czy curry. Kuchnia jest znakomita, jak wszędzie, gdzie przenikają się wpływy różnych kultur i tradycji. Mombasa z pewnościa jest miastem w którym można się zakochać jeśli pozna się bliżej oraz przesawi mentalność białego człowieka o 180 stopni, wtedy pozostaje już tylko Hakuna Matata.








Muszę przyznać że ze zdziwieniem zauważyłem podczas tych paru godzin w Mombasie że nie zauważyłem tam żadnego białego człowieka. O ile w krajach Afryki Północnej białych było pełno bo i pracownicy biur, przewodnicy, pracownicy baz nurkowych czy w końcu mieszkańcy. Tak tu piersi biali zaczęli pojawiać się daleko za Mombasa w pobliżu hoteli, w samym mieście ani razu nie napotkałem białego człowieka. Albo słowa rezydentów mówiące jak to jest tu niebezpiecznie się zapuszczać mają taki posłuch albo ludziom wystarczy piach ocean i basen. jak się dowiedziałem też od miejscowego przewodnika rezydenci specjalnie koloryzują niebezpieczeństwo po to by turyści faktycznie siedzieli w hotelach w jednej grupie, łatwiej nad takimi sprawować opiekę. Bo odległości miedzy hotelami bywają nie raz spore do tego stopnia ze pomiędzy nimi można stracić zasięg komórki. Poco miałby rezydent robić sobie kłopot i jeździć od hotelu do hotelu z każdym przypadkiem. A tak to siedzą turyści opalają się i nie marudzą. A prawda jest taka ze poruszać spokojnie się można i poznawać ten jakże wart poznania kraj, poznawać jego mieszkańców, poznawać kulturę zwyczaje i kuchnie czy to co lubimy najbardziej.



Wracając do hotelu udaje nam się dogadać z kierowcą żebyśmy mogli wysiąść wcześniej, naszym celem ma być park Hallera maszerujemy w jego stronę spieczonym słońcem poboczem kuszeni wizją karmienia Żyraf.

Autor: Lukasz Buszka

14 mar 2011 o 22:20.

Zostaw komentarz

Zaloguj się, by móc komentować.