Tag ‘Safari’
Mombasa
Ruszamy w kierunku Mombasy bladym świtem czyli około 9 godziny. Plany wycieczki może nie są zbyt bogate ale przy tej temperaturze i wilgotności wystarczy jak na jeden dzień.
Na pewno zobaczymy Fort Jesus, właściwie to chyba najbardziej rozpoznawalny zabytek w Mombasie, na pewno zobaczymy przeprawę promową, stare miasto razem z portem. W drodze powrotnej mamy zamiar wyskoczyć z autobusu by przejść się do parku Halera i zrobić krótkie zakupy w Nakumat. Ale pierwsze na trasie są kły wybudowane dla królowej Wiktorii, która królową wtedy jeszcze nie była. Niestety dla kłów w trakcie objazdu po koloniach jednak królową została, i wróciła czym prędzej do Anglii. Kły na szczęście zostały stając się atrakcją turystyczną. Choć trzeba przyznać że tylko z daleka prezentują sie jako tako. Tak czy inaczej fotę z kłami Mombasy trzeba mieć.
Po obowiązkowych dziesięciu minutach pod kłami kierujemy sie dalej w stronę miasta. Jak mówiłem tutaj bardziej niż gdzie indziej do tej pory uderza mnie kontrast uśmiechniętych billboardów i ludzi.
Generalnie miasto wydaje sie bure, szare, i biedne. Mężczyźni także mają ubiory w tej tonacji. Jedynym elementem miasta który się wyróżnia to kobiety. One starają się swoimi strojami nadać koloryt temu miejscu.
Powietrze jest tu gęste aż lepkie masz wrażenie że ta lepkość natychmiast przylega do skóry, powietrze przepojone jest słodkim trochę zatęchłym zapachem czasami powiewem rześkiej soli znad oceanu.
Docieramy powoli do starego rynku w Mombasie, oczywiście pojawienie się takiej ilości białych twarzy nie uchodzi niczyjej uwagi. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek białego było by zauważone od razu. Natychmiast otacza na tłumek przewodników i ludzi chcących pomóc w czym kolwiek. Targ można obejść w 10 minut ale i tak są chętni do oprowadzania, oczywiście za pewną opłatą. Co dziwne kiedy nawet znajdujemy coś co byśmy chętnie chcieli kupić o targowaniu ze sprzedawcą nie ma mowy. twardo stoi przy swojej cenie i nie daje nic stargować. Trudno aż tak nam nie zależy a za kawę niewiadomego pochodzenia nie mam zamiaru przepłacać tylko dlatego ze by była kupiona na lokalnym targu. W Nakumacie kawę spokojnie można kupić taniej. Widocznie albo pan za dużo zarabia na zastępach turystów albo mu nie zależało specjalnie na sprzedaży.
Zamiast na zakupach koncentrujemy się nad obserwacja tego co się dzieje do okola. Sam targ nie jest specjalnie duży podzielony mniej więcej jak tablica do gry w Młynka, przez szpary w dachu przedzierało się mordercze słonce, ale cień daje rade
wokółtargowiska pełno jest warsztatów, w których kenijscy majstrowie dokonują cudów zręczności, zamieniając złom w przedmioty codziennego użytku.
Opuszczamytarg i kierujemy się w stronę fortu Jesus. Na tyle jest to fajne miejsce ze postanowiłem poświęcić mu osobny wpis. Tak więc robimy mały skok do przodu w czasie do chwili kiedy już go opuszczamy.
Kierujemy się w stronę starego miasta. Wąskie, ciemne, dające błogosławiony cień uliczki pełne są podupadających kamienic, ruch tutaj jest mniejszy a i przygodnych przewodników mniej.
W plątaninie ulic pełno jest sklepów i sklepików z ceramiką, tkaninami i wyrobami z koralowca. Na części wyremontowanych kamieniczek widnieją tabliczki informujące źe poszla na to dotacja UNESCO. Jeśli jednak przymruży się oczy i wykrzasa z siebie pewną dozę wyobraźni można dostrzec piękno kolonialnych kamienic nawet ww tych kamienicach z Tynkami odpadającymi od wilgoci i wszędobylskiej soli. Zauważmy przepięknie zdobione drzwi i drewniane, niekiedy wspaniale inkrustowane maszrabije.
Jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w pozostałej części miasta. Można skupić się na oglądaniu bez pośpiechu. Przez rozwalającą się bramę dochodzimy do starego portu, portu chyba już tylko w zasadzie z nazwy. Co prawda są jakieś stosy towarów do zabrania ale ruchu nie ma żadnego. Jeden statek przy którym załoga właśnie zabezpiecza ładunek i więcej wylegujących się w cieniu kotów niż pracowników. W starym porcie który miał być atrakcja szczerze mówiąc nie już cienia orientu i tej tajemnicy.
Wracamy powoli uliczkami starego miasta, fajnie było by spędzić tu więcej czasu i pomyszkować po miejscowych sklepikach, odwiedzić jadłodajnie z której dochodziły do nas przyjemne zapachy.
Około południa docieramy do przeprawy promowej. Jako że Mombasa leży na niewielkiej wyspie koralowej od strony południowej można dostać się tylko tą drogą. Dziw bierze że codziennie promy przewożą 300 000 ludzi. Połączenie obsługują dwa promy. My trafiamy akurat na czerwony czyli ten którym płynęła znana wszystkim Carola z „Białej Masajki. To na pokładzie tego promu poznała swojego Masaja. Oczywiście wszyscy okoliczni Masajowie znają tę opowieść i każdy z nich jest bratem, kuzynem, bliższą lub dalszą rodzina. Cóż jeśli tylko można na tym zarobić i białe kobiety mdleją w zachwytach to czemu nie wykorzystać tej historii.
Obok przeprawy promowej znajduje się powiedzmy to park z Baobabami gdzie w ich cieniu mieszkańcy odpoczywają gdzie popadnie. To tez jest charakterystyczne, ludzie tutaj odpoczywają w każdym miejscu zacienionym. Tak wiec widok ludzi leżących np na środku ronda pokotem tylko dlatego ze tam rośnie parę drzew nie powinno dziwić.
Wracamy mijając za oknem widok biednych dzielnic, gdzie domy zbudowane są z blachy i gliny. Dziesiątki tuk tukow i matatu przewożą nieskończony tłum ludzi. Kilka desek zbitych wystarczy by otworzyć prowizoryczny fast food w którym serwowane są specjalności kuchni kenijskiej – ugali (kukurydziane purée), sukuma wiki (gęsta zupa szpinakowa), serwowanych z dopiero co złowionymi rybami i ośmiornicami, smażonymi na grillach i polewanymi okrutnie pikantnymi sosami albo z nyama choma (mięso opiekane na ruszcie). Siedzące na rogach ulic kobiety sprzedają na sztuki mandazi – znakomite racuchy, ociekające gorącym lukrem i kardamonową kawę w plastikowych kubkach. Kto nie przepada za taką kuchnią, może popróbować arabskiej kofty, indyjskiego ryżu biryani, masali czy curry. Kuchnia jest znakomita, jak wszędzie, gdzie przenikają się wpływy różnych kultur i tradycji. Mombasa z pewnościa jest miastem w którym można się zakochać jeśli pozna się bliżej oraz przesawi mentalność białego człowieka o 180 stopni, wtedy pozostaje już tylko Hakuna Matata.
Muszę przyznać że ze zdziwieniem zauważyłem podczas tych paru godzin w Mombasie że nie zauważyłem tam żadnego białego człowieka. O ile w krajach Afryki Północnej białych było pełno bo i pracownicy biur, przewodnicy, pracownicy baz nurkowych czy w końcu mieszkańcy. Tak tu piersi biali zaczęli pojawiać się daleko za Mombasa w pobliżu hoteli, w samym mieście ani razu nie napotkałem białego człowieka. Albo słowa rezydentów mówiące jak to jest tu niebezpiecznie się zapuszczać mają taki posłuch albo ludziom wystarczy piach ocean i basen. jak się dowiedziałem też od miejscowego przewodnika rezydenci specjalnie koloryzują niebezpieczeństwo po to by turyści faktycznie siedzieli w hotelach w jednej grupie, łatwiej nad takimi sprawować opiekę. Bo odległości miedzy hotelami bywają nie raz spore do tego stopnia ze pomiędzy nimi można stracić zasięg komórki. Poco miałby rezydent robić sobie kłopot i jeździć od hotelu do hotelu z każdym przypadkiem. A tak to siedzą turyści opalają się i nie marudzą. A prawda jest taka ze poruszać spokojnie się można i poznawać ten jakże wart poznania kraj, poznawać jego mieszkańców, poznawać kulturę zwyczaje i kuchnie czy to co lubimy najbardziej.
Wracając do hotelu udaje nam się dogadać z kierowcą żebyśmy mogli wysiąść wcześniej, naszym celem ma być park Hallera maszerujemy w jego stronę spieczonym słońcem poboczem kuszeni wizją karmienia Żyraf.
Akamba, wioska rzeźbiarzy.
Adek
Teraz już wierzę, że te wszystkie masaje, żyrafy, lwy, misy i łyżki – rzeczywiście są „hand made In Kenya”. Wioska rozciągnięta jest na olbrzymim terenie. To małe chatynki, w których – pod indywidualnym numerem – pan rzemieślnik dłubie różne surweniry, które potem kurzą się w domach turystów. Warunki i smród – okropne. Panowie i panie siedzą na ziemi, albo na jakichś drewienkach i skrobią, wycinają, polerują, pastują, farbują wszelakie wytworzone przez siebie dzieła. Kupić nie można ( jak się okazuje później – już po przylocie do polski – można, ale trzeba to robić w konspiracji – ceny – niższe nawet o 70% niż w sklepie). Wszystko dostępne jest w wielkim markecie obok wioski.
Wioska faktycznie rozciąga się na olbrzymim terenie, trudno mówić tutaj o fabryce rękodzielniczej raczej właśnie o wiosce. Gęsta sieć uliczek z małymi szałaso podobnymi domkami. Jeśli zacznie się człowiek zagłębiać w tym labiryncie jest szansa że w końcu będzie problem z drogą powrotną. Mimo pracującej masy ludzi nie widać ani kropli pośpiechu, można spokojnie z każdym porozmawiać, artyści chętnie pokazują własne miejsca prace i rzeźby.
Jest to tez jedno z niewielu miejsc gdzie można spokojnie bez ogrniczeń robić zdjęcia nie narażając się na awantury. Każdy artysta ma przydzielony swój numer. może też dlatego tak chętnie zapraszają do oglądania swoich prac. Potem można w specjalnym magazynie wyszukać prace danego artysty. Cenowo wygląda to nie najlepiej dla turystów ale cóż klimat i folklor kosztuje. Trzeba przyznać że sam magazyn jest ogromny podzielony na dwie hale mieści w sobie wszystko i masajów w skali 1:1 pełnych ozdób i pełen skład zwierzątek widzianych bądź nie na safari. Uprzedzam też że obok jest mini sklepik z min. wodą ale ceny powalają z nóg. Najlepiej wziąć ze sobą z hotelu butlę.
Sposobem na niezgubienie się jest oczywiście pytanie o drogę, nie powinno być z tym problemu ale jest też możliwe dotarcie do kanału który rozdziela wioskę i prowadzi praktycznie do bramy wjazdowej. Nie wiem tylko ile da się wytrzymać idąc wzdłuż niego. Wygląda na to że w kanale nie ma tylko rozkładających się trupów, choć po zapachu sadze ze po prostu zdążono je uprzątnąć albo przepchać gdzieś przed przyjazdem mzungu z kasą.
Osobiście bardzo mi się to miejsce podoba, spokój cisza względny cień pod drzewami i dachami szałasów, nikt cie nie nagabuje nie wciska na silę próbując opchnąć byle co. Można natomiast poznać ludzi porozmawiać przyglądać się ich pracy. Można powiedzieć oaza spokoju w tyglu zwanym Mombasa.
Z wizytą u Masajów
Adek
Przez jakiś czas zastanawialiśmy się , czy brać udział, pomni doświadczeń z cepelii jaką trąciły wizyta w wiosce berberyjskiej i beduińskiej, jednak myśl o niesamowitych kolorach i cudnych zdjęciach nas przekonała. I słusznie. O dziwo wcale tak „cepeliowo” nie było. Choć nadal jestem przeciwniczką robienia sobie zdjęć z „panią misiową” jak ja to mówię. Czyli z mieszkańcami zwiedzanych wiosek. Uważam, że uwłacza to ich godności – takie fotki – jak z naszym misiem w Zakopanem Co innego fotografowanie samych ludzi. Byli piękni. Mimo łysych głów – bardzo atrakcyjne kobiety, strzeliste sylwetki mężczyzn. Wszyscy niesamowicie smukli i umięśnieni. Do oprowadzenia nas po wiosce przydzielony został młody chłopak. Bardzo się starał wypaść przekonująco w roli gospodarza, nawet zaproponował jednej z dziewcząt, że upoluje dla niej lwa – by móc się z nią ożenić – ale dziewczyna chyba jednak uznała, ze nie jest gotowa zostać kolejną białą Masajką. I dobrze, bo na oko miała może z 15 lat. Masajowie są jednym z większych plemion kenijskich. I chyba najbardziej popularnymi. Sami o sobie mówią, ze są wojownikami. By móc się ożenić – muszą najpierw upolować lwa. A, ze nie ma u nich monogamii – lwów mogą upolować wiele. Ponoć masajskie dziewczyny, nie są o siebie zazdrosne, ale ja tam nie wiem. Masajowie nie mogą wiązać się w związki małżeńskie w ramach jednej plemiennej wioski, dlatego – by łatwo było stwierdzić, czy można zawrzeć związek małżeński , już w dzieciństwie są „znakowani” – robione im są blizny – w widocznych miejscach – na policzkach, czole. W „naszej” wiosce – znakiem rozpoznawczym były małe kółka wypalone właśnie na policzkach. Rżąd coraz bardziej ingeruje obecnie w życie Masajów, więc maja oni obowiązek – jak każdy inny Kenijczyk – skończyć szkołę podstawową – 8 klas bezpłatna), czy mężczyźni – iść do wojska. W związku z tą mobilizacją – zakazano Masajom ( i pewnie wszystkim innym plemionom) wykonywania rytualnych blizn ( poza „wioskowymi”) a także usuwania przednich zębów – co było oznaką wyjątkowej atrakcyjności – dla tego plemienia.
Nasi Masajowie chyba nie należeli do najbiedniejszych, w ich wiosce panował porządek, a odwiedzający ich turyści zostawiali zapewne sporo pieniędzy i podarków dla najmłodszych. Szkoda, że najczęściej były to słodycze, a nie ubranka czy przybory szkolne Ale fakt – wg. piramidy zaspokajania potrzeb – rodzice najpewniej najpierw kupią im zeszyty, a dopiero potem czekoladkę.
Zauroczyły mnie uśmiechu na twarzach tych ludzi, kolorystyka, i wszędobylskie, wesołe dzieciaki. No i kózki Masajowie chyba wiedzą, że by otworzyć serca ( i portfele) turystów – należy wypuścić dużo dzieciaków i dużo małych zwierzątek
Na nie – nie ma mocnych.
W ramach żelaznych punktów programu – uczono nas rozpalania ognia za pomocą magicznego patyczka, po który trzeba chodzić daleko do lasu ( tiiaa) i kępki trawy wymieszanej z krowim łajnem ( dla chcących – patyczek – za 200 KSH – trawa z łajnem – w gratisie) a także wykonano dla nas taniec plemienny wraz z ze śpiewami. Nawet, nawet – miało to melodię, aż Łukasz postanowił wgrać sobie na dzwonek do telefonu. Taniec polega na podskokach – im wyżej tym lepiej. I nawet co roku organizowane są ogólnokrajowe zawody w owych „tańcach”. Zwycięzca cały rok może puszyć się tytułem „najwyżej skakacza”. No i oczywiście – zakupy! Zostaliśmy osaczeni, każdy dostał opiekuja, i przepuszczono nas przez wyjątkowo wąskie gardło stolików z pamiątkami. O dziwo – udało nam się wymknąć – z niczym Zła turysta, oj zła.
Na koniec znów kózki i dzieci, jeszcze kilka ostatnich fotek, i czas pakować się do autobusów.
W pigułce
Tsavo w pigułce, się zawziąłem i przy pomocy magicznych dla mnie programów powstało coś takiego. Jest więc szansa ze filmy od dziś będą pojawiać się częściej
Zapraszam do oglądania.
Tsavo west – powrót
Pobudka nie była jakaś przyjemna, zaspaliśmy po nocy lamparta. I to zaspaliśmy zdrowo wszyscy już spakowani czekali obok busów kiedy żona postanowiła twardo iść na poranną kawę. Udało mi się jeszcze nakręcić panoramę z balkonu, jeśli kiedyś mi się uda zmontować nagrania to umieszczę to na Vimeo. Ze śniadania wyszły nici trzeba było pakować bagaże. Co mnie zaskoczyło to pani z obsługi która stał przy naszych drzwiach my lataliśmy jak z pieprzem w tę i z powrotem miedzy restauracją a pokojem a ona stała i się uśmiechała. Tajemnica się rozwiązała w chwili kiedy sięgnąłem po bagaże. Ostro zaprotestowała i zabrała torby w kierunku busika. Dopiero po chwili wytłumaczyłem że ja mogę wziąć spokojnie część bagażu.
Adka
Park żegnał nas zupełnie niespotkanym tam zjawiskiem – mgłą. Ponoć niezwykle rzadko się ona zdarza. Było niesamowicie zimno, mimo ciepłej bluzy i ramion męża – i tak zmarzłam. Nasi współtowarzysze chyba posnęli, my jako jedyni postanowiliśmy podziwiać widoki do samego końca. Kierowcy się chyba nie bardzo to podobało, bo wybierał takie odcinki drogi, że ledwo trzymaliśmy się na nogach. Jednak pozostaliśmy nieugięci usiedliśmy dopiero, gdy zaczęło kropić i zamknięto dach.
Ja osobiście czułem się jak na planie jakiegoś filmu w tej mgle, zaraz usłyszymy Tarzana albo wyskoczy stwór z Jurasic Park. Stworów nie było pokazały się natomiast żyrafy które wystając ponad granicę drzew też sprawiały wrażenie jeszcze większych niż były w rzeczywistości
Spotkaliśmy też po drodze samotnego staruszka słonia
Przez większość trasy jednak mogliśmy już tylko podziwiać Baobaby, kierowca gnał na złamanie karku chcąc nas jak najszybciej wywieść z terenu parku, bo przypadkiem jeszcze wypatrzymy jakiegoś zwierza i trzeba będzie się zatrzymywać i tracić czas. Tak kierowcę na tym safari mieliśmy kiepskiego, jak trzeba było się spieszyć to on jechał do znudzenia wolno jeszcze ucinając sobie pogawędkę z nadjeżdżającym z przeciwka kolegą, jak można było zwolnić żeby coś zobaczyć jeszcze to ona gnał mało zawieszenia nie urwał. Zresztą podsumowując my jako pasażerowie wyszukaliśmy więcej zwierzaków niż zawodowy kierowca / przewodnik. Trzeba będzie następnym razem lepiej dobierać załogę.
Kiedy zaczęło delikatnie kropić kierowca z pełną satysfakcja zamknął dach i miał nas z głowy, reszta pasażerów i tak spała budząc się na chwile tylko kiedy jakiś zwierzak nieopacznie znalazł się na naszej drodze.
Opuszczaliśmy Tsavo we mgle, bladym świtem, przed nami jako atrakcja dnia miała być jeszcze wioska Masajska. Po drodze zaczepiliśmy jeszcze most ktorego historię opowiedziano w filmie „Duch i Mrok”. To właśnie tu w 1896 dwa lwy zatrzymały budowe torów kolejowych i mostu mordując przez parę miesięcy robotników. Most jak most nic specjlanego, gdyby nie cała ta opowieść nikt by na niego nie zwracał uwagi.
Po drodze do wioski Masajów mijaliśmy Kenię taką której próżno szukać w folderach i katalogach dla turystów. Mijaliśmy Kenię biedna, mijaliśmy Kenię taką jaka jest codziennie.