Kategoria ‘Uncategorized’
Doda w Łodzi
Mombasa
Ruszamy w kierunku Mombasy bladym świtem czyli około 9 godziny. Plany wycieczki może nie są zbyt bogate ale przy tej temperaturze i wilgotności wystarczy jak na jeden dzień.
Na pewno zobaczymy Fort Jesus, właściwie to chyba najbardziej rozpoznawalny zabytek w Mombasie, na pewno zobaczymy przeprawę promową, stare miasto razem z portem. W drodze powrotnej mamy zamiar wyskoczyć z autobusu by przejść się do parku Halera i zrobić krótkie zakupy w Nakumat. Ale pierwsze na trasie są kły wybudowane dla królowej Wiktorii, która królową wtedy jeszcze nie była. Niestety dla kłów w trakcie objazdu po koloniach jednak królową została, i wróciła czym prędzej do Anglii. Kły na szczęście zostały stając się atrakcją turystyczną. Choć trzeba przyznać że tylko z daleka prezentują sie jako tako. Tak czy inaczej fotę z kłami Mombasy trzeba mieć.
Po obowiązkowych dziesięciu minutach pod kłami kierujemy sie dalej w stronę miasta. Jak mówiłem tutaj bardziej niż gdzie indziej do tej pory uderza mnie kontrast uśmiechniętych billboardów i ludzi.
Generalnie miasto wydaje sie bure, szare, i biedne. Mężczyźni także mają ubiory w tej tonacji. Jedynym elementem miasta który się wyróżnia to kobiety. One starają się swoimi strojami nadać koloryt temu miejscu.
Powietrze jest tu gęste aż lepkie masz wrażenie że ta lepkość natychmiast przylega do skóry, powietrze przepojone jest słodkim trochę zatęchłym zapachem czasami powiewem rześkiej soli znad oceanu.
Docieramy powoli do starego rynku w Mombasie, oczywiście pojawienie się takiej ilości białych twarzy nie uchodzi niczyjej uwagi. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek białego było by zauważone od razu. Natychmiast otacza na tłumek przewodników i ludzi chcących pomóc w czym kolwiek. Targ można obejść w 10 minut ale i tak są chętni do oprowadzania, oczywiście za pewną opłatą. Co dziwne kiedy nawet znajdujemy coś co byśmy chętnie chcieli kupić o targowaniu ze sprzedawcą nie ma mowy. twardo stoi przy swojej cenie i nie daje nic stargować. Trudno aż tak nam nie zależy a za kawę niewiadomego pochodzenia nie mam zamiaru przepłacać tylko dlatego ze by była kupiona na lokalnym targu. W Nakumacie kawę spokojnie można kupić taniej. Widocznie albo pan za dużo zarabia na zastępach turystów albo mu nie zależało specjalnie na sprzedaży.
Zamiast na zakupach koncentrujemy się nad obserwacja tego co się dzieje do okola. Sam targ nie jest specjalnie duży podzielony mniej więcej jak tablica do gry w Młynka, przez szpary w dachu przedzierało się mordercze słonce, ale cień daje rade
wokółtargowiska pełno jest warsztatów, w których kenijscy majstrowie dokonują cudów zręczności, zamieniając złom w przedmioty codziennego użytku.
Opuszczamytarg i kierujemy się w stronę fortu Jesus. Na tyle jest to fajne miejsce ze postanowiłem poświęcić mu osobny wpis. Tak więc robimy mały skok do przodu w czasie do chwili kiedy już go opuszczamy.
Kierujemy się w stronę starego miasta. Wąskie, ciemne, dające błogosławiony cień uliczki pełne są podupadających kamienic, ruch tutaj jest mniejszy a i przygodnych przewodników mniej.
W plątaninie ulic pełno jest sklepów i sklepików z ceramiką, tkaninami i wyrobami z koralowca. Na części wyremontowanych kamieniczek widnieją tabliczki informujące źe poszla na to dotacja UNESCO. Jeśli jednak przymruży się oczy i wykrzasa z siebie pewną dozę wyobraźni można dostrzec piękno kolonialnych kamienic nawet ww tych kamienicach z Tynkami odpadającymi od wilgoci i wszędobylskiej soli. Zauważmy przepięknie zdobione drzwi i drewniane, niekiedy wspaniale inkrustowane maszrabije.
Jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w pozostałej części miasta. Można skupić się na oglądaniu bez pośpiechu. Przez rozwalającą się bramę dochodzimy do starego portu, portu chyba już tylko w zasadzie z nazwy. Co prawda są jakieś stosy towarów do zabrania ale ruchu nie ma żadnego. Jeden statek przy którym załoga właśnie zabezpiecza ładunek i więcej wylegujących się w cieniu kotów niż pracowników. W starym porcie który miał być atrakcja szczerze mówiąc nie już cienia orientu i tej tajemnicy.
Wracamy powoli uliczkami starego miasta, fajnie było by spędzić tu więcej czasu i pomyszkować po miejscowych sklepikach, odwiedzić jadłodajnie z której dochodziły do nas przyjemne zapachy.
Około południa docieramy do przeprawy promowej. Jako że Mombasa leży na niewielkiej wyspie koralowej od strony południowej można dostać się tylko tą drogą. Dziw bierze że codziennie promy przewożą 300 000 ludzi. Połączenie obsługują dwa promy. My trafiamy akurat na czerwony czyli ten którym płynęła znana wszystkim Carola z „Białej Masajki. To na pokładzie tego promu poznała swojego Masaja. Oczywiście wszyscy okoliczni Masajowie znają tę opowieść i każdy z nich jest bratem, kuzynem, bliższą lub dalszą rodzina. Cóż jeśli tylko można na tym zarobić i białe kobiety mdleją w zachwytach to czemu nie wykorzystać tej historii.
Obok przeprawy promowej znajduje się powiedzmy to park z Baobabami gdzie w ich cieniu mieszkańcy odpoczywają gdzie popadnie. To tez jest charakterystyczne, ludzie tutaj odpoczywają w każdym miejscu zacienionym. Tak wiec widok ludzi leżących np na środku ronda pokotem tylko dlatego ze tam rośnie parę drzew nie powinno dziwić.
Wracamy mijając za oknem widok biednych dzielnic, gdzie domy zbudowane są z blachy i gliny. Dziesiątki tuk tukow i matatu przewożą nieskończony tłum ludzi. Kilka desek zbitych wystarczy by otworzyć prowizoryczny fast food w którym serwowane są specjalności kuchni kenijskiej – ugali (kukurydziane purée), sukuma wiki (gęsta zupa szpinakowa), serwowanych z dopiero co złowionymi rybami i ośmiornicami, smażonymi na grillach i polewanymi okrutnie pikantnymi sosami albo z nyama choma (mięso opiekane na ruszcie). Siedzące na rogach ulic kobiety sprzedają na sztuki mandazi – znakomite racuchy, ociekające gorącym lukrem i kardamonową kawę w plastikowych kubkach. Kto nie przepada za taką kuchnią, może popróbować arabskiej kofty, indyjskiego ryżu biryani, masali czy curry. Kuchnia jest znakomita, jak wszędzie, gdzie przenikają się wpływy różnych kultur i tradycji. Mombasa z pewnościa jest miastem w którym można się zakochać jeśli pozna się bliżej oraz przesawi mentalność białego człowieka o 180 stopni, wtedy pozostaje już tylko Hakuna Matata.
Muszę przyznać że ze zdziwieniem zauważyłem podczas tych paru godzin w Mombasie że nie zauważyłem tam żadnego białego człowieka. O ile w krajach Afryki Północnej białych było pełno bo i pracownicy biur, przewodnicy, pracownicy baz nurkowych czy w końcu mieszkańcy. Tak tu piersi biali zaczęli pojawiać się daleko za Mombasa w pobliżu hoteli, w samym mieście ani razu nie napotkałem białego człowieka. Albo słowa rezydentów mówiące jak to jest tu niebezpiecznie się zapuszczać mają taki posłuch albo ludziom wystarczy piach ocean i basen. jak się dowiedziałem też od miejscowego przewodnika rezydenci specjalnie koloryzują niebezpieczeństwo po to by turyści faktycznie siedzieli w hotelach w jednej grupie, łatwiej nad takimi sprawować opiekę. Bo odległości miedzy hotelami bywają nie raz spore do tego stopnia ze pomiędzy nimi można stracić zasięg komórki. Poco miałby rezydent robić sobie kłopot i jeździć od hotelu do hotelu z każdym przypadkiem. A tak to siedzą turyści opalają się i nie marudzą. A prawda jest taka ze poruszać spokojnie się można i poznawać ten jakże wart poznania kraj, poznawać jego mieszkańców, poznawać kulturę zwyczaje i kuchnie czy to co lubimy najbardziej.
Wracając do hotelu udaje nam się dogadać z kierowcą żebyśmy mogli wysiąść wcześniej, naszym celem ma być park Hallera maszerujemy w jego stronę spieczonym słońcem poboczem kuszeni wizją karmienia Żyraf.
W pigułce
Tsavo w pigułce, się zawziąłem i przy pomocy magicznych dla mnie programów powstało coś takiego. Jest więc szansa ze filmy od dziś będą pojawiać się częściej
Zapraszam do oglądania.
Tsavo west – drugi dzień safari
cd
Opuszczamy powoli Tsavo east
Trochę jest nam przykro, ze kierowca postanowił nie otwierać już dachu po opuszczeniu lodży – zwłaszcza, ze po drodze spotykamy naszego pierwszego warana. Ale to jego decyzja.
Chyba chciał, byśmy szybciej mogli rozpocząć polowanie w Tsavo Zachodnim. Niestety. Nie dane nam było, po drodze 2 krotnie psuły się busiki – i zmuszeni byliśmy do postojów. Najpierw wśród stada zeberek paschach się przy drodze ( całkiem szybkiego ruchu) – nawet pozwolono nam wyjść z busa – prześmieszne te zwierzaki.
a potem – przy lokalnym warsztacie. Dżordż – nasz opiekun – powiedział, ze auto kaput – jak lekarz od aut znajdzie lekarstwo w 10 minut – to pojedziemy, jak nie znajdzie – trzeba będzie przygarnąć część pasażerów z zepsutego busa. Trudno. Postanawiamy jako jedni z nielicznych wysiąść z naszego środku transportu. W końcu nie ma Klimy, a na tym upale – siedzenie wewnątrz – grozi ugotowaniem. Kiedy inni widzą, że siedzący w cieniu murzyni nie napadli na nas – tez postanawiają wyjść ze swoich skorup. Jedyna różnicą między nimi a nami jednak polegała na tym, że my przenieśliśmy się w cień – na stronę murzyńską, a oni stali nadal przy busach – w pełnym słońcu. Niesamowicie było obserwować całą tą czarno- białą akcję – murzyni – obserwowali dziwnych białasów, co to wolą gotować się na tej patelni, biali obserwowali tych dziwnych murzynów – czy przypadkiem zaraz nie wyciągną broni i nie zagrabią im ich dolarów i aparatów. Ktoś co jakiś czas z ukrycia starał się strzelać fotki. Dzieciaki się bawiły – niczym i nikim się nie przejmując, a „lekarz od auta” walił co jakiś czas kamieniem w silnik, co raczej dawało mizerny efekt. W końcu – poddał się. Pasażerowie pechowego busa zostali rozlokowani do innych pojazdów i ruszyliśmy do Tsavo West.
Po drodze mijamy najstarsza lodże w tej części parku oraz przecinamy pas polowego lotniska. Ta część parku mimo że nie przypomina równin Tsavo east i jest bardziej zielone obfituje w mniejszą ilość zwierząt. A może to dlatego że południe się zbliża? Każda rozsądna istota zmyka w cień lub do wody, tylko wariaci siedzą w stalowych puszkach i przemierzają park o tej porze dnia. Fajnie w pewnym momencie możemy się przyjrzeć ponownie szczytom Kilimandżaro, tym razem z ziemi
Ta cześć parku jest zupełnie inna, górzysta i bardziej zielona. Może to z powodu umiejscowienia wodospadów Mzima Springs. To żródła, które dostarczają wodę niemal do całej Kenii. Kiedyś w jeziorkach, które tworzą się wokół wodospadów spotkać można było bardzo wiele hipopotamów. Niestety – jakiś czas temu Kenię nawiedziła ogromna susza, i hipcie wymarły. Zostały tylko 3, z kilkuset. Rząd bardzo pro ekologiczny – by nie naruszać ekosystemu – zabronił dokarmiania hipopotamów, i te – bez dostępu do trawy – poginęły. Nam udało się zobaczyć tylko oczka, albo uszka jednego z ocalałej trójki. Przy Mzima Springs miał nas czekać spacer po sawannie – z uzbrojonym strażnikiem ( w końcu te dzikie zwierzęta), ale w ostateczności – jako, że przyjechaliśmy spóźnieni – został nam się spacer z nieuzbrojonym Dżordżem Zresztą – broń była mu niepotrzebna chyba – najgroźniejszy był hipcio z krokodylem – ale oba były tak daleko, że dali byśmy jakoś radę. Krokodyl zresztą wyglądał trochę jak te łabędzie w Licheniu – jak ze styropianu – rzucony gdzieś na drugi brzeg – tak pro forma, by był :). Dżordż pokazał nam kilka ciekawych gatunków roślin, między innymi drzewa gorączkowe i kiełbasiane, dał pokarmić ryby w jeziorku i tak w zasadzie – to było wszystko, co zobaczyliśmy na tej „sawannie”.
Potem w busy, i znów w drogę, na polowanie, a raczej – na obiad do lodży. O dziwo – zielone Tsavo West nie obfitowało jakoś szczególnie w zwierzaki. Więc po drodze fotografowaliśmy baobaby, trochę ptaków, słoni i widoki.
Lodża, w której nas zakwaterowali była niesamowita. Zaraz za naszymi oknami rozpościerała się sawanna, po której spacerowały zwierzęta. Na dobrą sprawę – przyroda wchodziła nam do pokojów. Tylko kilka metrów, i niska stalowa barierka – jak balkonowa – oddzielała nas od tych wszystkich stworzeń. I mimo gorąca – niewielu chciało korzystać z basenów, czy drzemek – większość chłonęła to, co nas otaczało. Znów do obiadu towarzyszyły nam słone i małpy, a nawet bawoły – z tą różnicą, ze tym razem – mogliśmy ich niemal dotknąć. A one niczego nie robiły sobie z naszej obecności.
Naszą wielką miłość zdobyły „bezo gony” – oficjalnie zwane przez Dżordża „góralkami skalistymi” (jak nazywały się w rzeczywistości nie mam pojęcia ) przesłodkie stwory – coś jak chomiki, ale bez ogonów i wielkości sporego królika . Łukasz chciał się nawet z nimi bliżej zaprzyjaźnić i pogłaskać, jednak przypomniałam mu, że to nie są domowe stworzonka, a dzikie zwierzęta, i może niech lepiej ręce trzyma od nich z daleka, jeśli chce je mieć całe.
Poniżej jeszcze dwie panoramy, jedna bezpośrednio z naszego balkonu a druga rozciąga się na ścisły rezerwat nosorożca.
Trzeba przyznać że widok z pokoju jest wspaniały świadomość że jedynie mała barierka balkonu oddziela cię o dzikiej sawanny w Afryce może uderzać do głowy.
Po południu zaplanowana była wyprawa do sanktuarium dla nosorożców. W całej Kenii zostało ich już bardzo niewiele i są pod ścisłą ochroną. Jednak, mimo usilnych starań naszych ( kierowcy nieco mniej, chyba się zgubił), jedynymi nosorożcami jakie dane bnam było zobaczyć okazały się być te wycięte z blachy, przyczepione do bramy parku. Szkoda Tego się obawiałam. Zresztą całe to popołudniowe polowanie należało zaliczyć do nieudanych raczej. Honor zwierząt uratował kameleon, którego o mało nie rozjechaliśmy. O dziwo – nie zmienił barwy na piaskową, tylko na rdzawej drodze pozostał niesamowicie zielony.
Widok na nasza lodże, drugie okna na parterze po lewej stronie to nasz pokoik. Wracamy po nieudanym poszukiwaniu nosorożca na kolacje i wydarzenie wieczoru, czyli czekanie na lamparta. Nie przypuszczałem że najbliższe godziny chyba będą najwspanialsze podczas tej wyprawy, te emocje, adrenalina, mieszanka odgłosów możliwość nocnej obserwacji zwierząt jest nie do zapomnienia. Ale o tym w osobnym wpisie.
Tsavo east- dzień pierwszy safari
Pobudka już o 5:30 zresztą i tak śpimy płytko. Emocje biorą górę. Szybkie wczesne śniadanie łykamy w locie. Na szczeście okazuję się że nasi współtowarzysze podróży byli przed nami, zajeli miejsca na przednich siedzenia dla nas zostawiając tył. Yes. Dzieki temu nie mamy ścisku trzy miejsca na naszą dwójkę. Zabraliśmy 3 L wody kupionej w sklepie po za hotelem. A tak tak wyszliśmy z hotelu wieczorem. Zyjemy nikt nam rąk nie poucinał a na doatek kupiliśmy wode po 60Ksh za 1 L a nie jak proponuje hotel 200KSH za 0.5L. Co prawda kierowca ma mieć dla każdego pasażera po jednej butelce wody na dzień ale nauczony doświadczeniem wolę liczyć na siebie. Pechowo zapomnieliśmy o lornetce która powędrowała do bagażnika, Dopiero po popłudniu się do niej dostaliśmy. Dobra, ruszamy.
Jedziemy przez już trochę znane rejony Mombasy w stronę międzynarodowej autostrady Mombasa / Nairobi. Zaskakujące są kontrasty po drodze. Piękni ludzie uśmiechający się z reklamowych banerów i rzeczywistość.
Sama autostrada jest dla statystyczno europejczyka tylko z nazwy autostradą. Zwykła jednopasmówka, ale trzeba przyznać że mimo śmigania dziesiątek TIRow jazda choć agresywna wydaje się bezpieczna. Wyprzedzanie na trzeciego jest tu normą ale od czego jest pobocze. W krajach arabskich też tak się jeździ więc można szybko się przyzwyczaić. W samej Mombasie nie robię zdjęć, ludzie tutaj nie specjalnie lubią kiedy celuję się do nich obiektywem. Lata kolonialne i niewolnictwa robią swoja. A jeśli jeszcze do tego dodamy fakt że biały im się kojaży z człowiekiem który namiętnie robi zdjęcia zwierzętom wynik mamy prosty dla takich reakcji. Wiem że czasem zdarzają sie nawet awantury związane ze zrobieniem zdjęcia, dlatego przestrzegam albo róbcie kiedy macie 200% pewności ze tego ludzie nie widzą albo po uprzedniej otrzymanej zgodzie, bo nie raz mogą nawet zatrzymać samochód który jedziecie awanturując się co nie miara.
Po opuszczeniu Mombasy przejeżdżamy obok miasteczek, wiosek, w których gdyby nie wszędobylskie reklamy sieci telefonii komórkowych można by stwierdzić że czas stanął.
Mijamy plantacje ananasów, przydrożnych sprzedawców węgla drzewnego czyli najtańszego źródła ciepła w Kenijskich domach. Szybkie ręczne myjnie tirów. Szkielety po opuszczonych domach, hotelach restauracjach. Nasz przewodnik tłumaczy że po odejściu kolonistów policja nie zapuszcza się tak daleko, wiec nawet świetnie do niedawna prosperujące hoteliki czy restauracje z czasem były rozkradane do obecnego stanu straszących stojących szkieletów.
Nie może być tak podczas wycieczki by gdzie nie bylło miejsca do wydania pieniedzy, zazwyczaj się to dzieje na postojach, a to w kawiarence a to w”darmowej ubikacji” Tak było i w tym przypadku zatrzymaliśmy się na darmowe „siku” a że przy okazji trzeba było przejść przez cały sklep z regionalnymi wyrobami, pamiątkami itd. Ceny jak to przystało w takich miejcach bardzo atrakcyjne dla sprzedających. Po około pół godzinie kiedy było już wiadomoe że ci co chcieli skorzystali a ci co nie chcieli pokupowali co mieli pokupowac i już ani jednego więcej KSH się nie wyciśnie, łaskawie ruszyliśmy dalej. To był już ostatni przystanek dzielący nas od owainego egzotyczną aurą Tsavo.
Fragment torów kolejowych łączących Mombasę z Nairobi, to tutaj rozgrywały się sceny znane z filmu Duchi Mrok. Ale w dokładne miejsce wydarzeń przeniesiemy się za dwa dni.
W końcu po 4 godzinach drogi docieramy do bram parku narodowego Tsavo, jeszcze zanim wjedziemy trzeba sie uzbroić w 100% asertywności i nie dać się naciągnąć sprzedawcy kapeluszy, który będzie twierdził że tylko kapelusze które on oferuje sa super safarii i chronią nas przed słońcem ( nie prawda przed słońcem chroni nas dach samochodu choć podniesiony to nadal chroni), przed wiatrem ( nie prawda jak robi się zdjęcia zwierzakom lub je ogląda samochód stoi wiec nie ma w jaki sposob wiatr wam zerwac czapku chusty, kapelusza z glowy) .W tych krótkich chwilach kiedy w czasie jazdy wstajecie i wygladacie przez odkryty dach można sobie potrzymac czapke ręka. No i ta okazyjna cena za kapelsza, jedyne 1000KSH. W sklepie na przeciwko hotelu te same kapelusze kosztowały 300KSH a nie odważę się stwierdzić że sklep przy hotelu nie miał marży. Niestety w naszym busiku aż 5 osob dało się wmanerwoać w Safari Hat. Trudno, ruszamy, przekraczamy w końcu bramy Tsavo, w stronę zwierzaków w końce one tutaj będą najważniejsze.
Relacja żonki z parku Tsavo.
W końcu przekraczamy bramę. Juz wcześniej widać było czerwoną ziemię Tsavo, ale dopiero tu – już za bramą – dociera do nas, że wreszcie jesteśmy w dziczy. Podnosimy dachy, i możemy zaczynać polowanie. Wypatrujemy nasze oczy, ale przecież zwierzaki nie czekają zaraz za wjazdem do parku, aby pokazać się wygłodniałym emocji turystom. Co jakiś czas komuś wydaje isę, ze coś widzi. Jednak zwykle okazuje się, że ten lew – to jednak zwykła kłoda, a czerwony słoń jest tylko olbrzymim kopcem termitów (wielkie kopce są bardzo mocno wpisane w krajobraz tsavo – można je spotkać na każdym kroku niemal
Jednak w końcu jest! Nasz pierwszy zwierzak! A zaraz za nim kolejne. To rodzinka strusi! Są wiele większe, niż nam się wydawało!. I nie chowają głowy w piasek Potem były małpy ( których w Kenii jest zatrzęsienie), jaszczurki, i w końcu – są słonie!
Czerwone słonie z Tsavo. Nigdzie indziej takich nie ma. To od koloru ziemi – ma ona barwę sproszkowanej cegły.
jednak to pierwsze „polowanie” okazało się byc bardziej gnaniem do lodży, niż polowaniem właściwym. Zresztą – trochę słusznie – bo od południa do około 16 – słońce pali, tak, że jedyne o czym marzymy – to klima i basen. Myślę, że zwierzaki są podobnego zdania i wszystkie chowają się w tych nielicznych oazach z cieniem i wodą. Ale co zrobić – pora sucha.
Lodża okazała się całkiem fajnym hotelem. Kilka tarasów widokowych – na sawannę – ze sztucznie utworzonymi wodopojami – wszystko dla zwierząt. I turystów :). Do wodopoju ściągają coraz to nowe zastępy zwierzaków. Sporo słoni, bawoły – całe tabuny bawołów, surykatki ( choć z tej odległości bardziej przypominają wiewiórki ), małpy, gazele i znów słonie… nasza lodża ma tez taki specjalny ukryty tunel, który prowadzi dokładnie do samego wodopoju. Stamtąd – dosłownie 3 metru od nas – możemy obserwować pijące zwierzęta. Niestety – wredne pawiany szybko nas stamtąd wygoniły.
Po obiedzie – chwila odpoczynku – i kolejne polowanie. Sawanna jest niesamowita. Ziemia w Tsavo, też. Powoli pokrywamy się tym samym czerwonym pyłem co spotykane słonie. Zebry, żyrafy, małe Dik – Diki – antylopi wielkości sporego królika – ważą do 5 kilogramów. Kierowca łamanym angielskim mówi nam, o tym, że te zwierzątka łączą sie w pary na całe życie – i jak jedno umrze – to drugie albo umiera zaraz po nim, albo żyje do końca swoich dni w samotności. „Dobry przykład dla was” mówi. A my się śmiejemy. Potem jeszcze kilka ptaków. I znów słonie. W pewnym momencie nasz kierowca przyspiesza ( ale nie bardzo – trafiał nam się mieszanka araba z murzynem… najgorsza chyba z możliwych – „pole – pole” do sześcianu), okazało się, że gdzieś w okolicach widziano lwa. Jedziemy, chciało by sie powiedzieć gnamy – ale… to było by za dużo. W końcu – są! – para. Ona i On. Widzimy już tylko ich zady, ale na chwilę się odwracają, leniwe i cudne
Powoli zaczyna się ściemniać – tak.. to juz prawie 18… Zapomniałam napisać, że w Kenii nie ma typowych dla nas pór dnia – jest tyko dzień właściwy – od 6 rano do 6.30 po południu i noc. od 6.30 po południu, do 6 rano. Błyskawicznie się ściemnia i błyskawicznie robi się jasno. Jako, że po zmroku nie wolno przebywać poza lodżami, nasz kierowca – nagle przejęty niebywale tym faktem – gna, aż mu sie mało amortyzatory nie połamią.
Zjadamy pyszną kolację i idziemy na chwilę do pokoju… Chwila trwała nieco dłużej – oboje zasnęliśmy – obudził nas okrzyk „lwy” „lwy!!”. Wyskakujemy jak oparzeni z pokoju i biegniemy na taras widokowy. Są – ale znów trafiają nam się ich plecy bardziej Cała lwia rodzinka umyka w krzaki pognana przez słonie z małymi. Siedzimy jeszcze chwilę obserwując jak słoniowe stadko ochładza się po całym dniu skwaru, jednak kiedy odchodzą, i my postanawiamy wrócić do łóżek – w końcu jutro pobudka o 5.30. Źle robimy, jak się okazało. Ponoć w nocy przyszło najpierw stado słoni, potem przegoniły je bawoły, a na końcu znana nam już chyba rodzina lwów urządza sobie polowanie na bawoły. Choć średnio nam się chce w to wierzyć – bo następnego poranka – nie ma śladów po żadnej walce.