Lukasz Buszka blog

projektuje, fotografuje, podróżuje, gotuje

Tag ‘Podróże’

Fort Jesus

bez komentarza

Tak jak obiecałem teraz opis samego Fortu Jesus, głównej atrakcji podczas standardowych wycieczek po Mombasie.
Czy warto sie tam wybrać? Warto, ale warto samemy nie w zorganizowanej wycieczce podczas ktorej macie jedynie 20 minut no może 30 zalezżnie od dobrego nastroju przewodniczki na obejżenie całego kompleksu. Czy to wystarczająca ilość czasu? Bezwzglednie nie mimo że sam fort jest stosunkowo nie duży. Ale my tu gadu gadu. Oddaje glos Adce niech ona teraz zanudza czytelników opisami.

Adka
Fort Jesus.  Wejście – 200 KSH.  Niestety znów, mamy tylko chwilę, chyba 20 minut. Fort co prawda nie jest wielki, ale… bardzo ciekawy, jak teraz czytam opisy tego miejsca – wychodzi na to, iż wielu rzeczy nie zobaczyliśmy (kolejny minus dla Itaki – za kolejnego mało kompetentnego pracownika).  Fort został zbudowany w XVI wieku – na polecenie króla Filipa II władcy Hiszpanii i Portugalii.  Miał strzec starego portu w Mombasie. W latach 1631 – 1875 – aż dziewięć razy  był na przemian zdobywany i broniony.  W końcu Portugalczycy poddali się i opuścili Kenię, Mombasę i fort również.  W końcu Brytyjczycy, którzy skolonizowali Kenię – stworzyli w murach fortu więzienie. Było ono tam aż do 1958 roku, kiedy to postanowiono zamienić je na muzeum.  Ponoć z lotu ptaka – fort ma kształt człowieka.











Szkoda, że tak mało czasu dostaliśmy na zwiedzanie – bo naprawdę JEST co oglądać. Mimo, że sam fort wcale rozległy  nie jest. Przepięknie rzeźbione drzwi, mury obronne, komnata Mazuri z pięknie rzeźbionymi kamiennymi ławami i napisami( o której istnieniu dowiadujemy się już w Polsce! :/) , Dom Omański , czy komnata, w której wyeksponowano wcześniej zdjęte i odrestaurowane tynki z malunkami ściennymi zrobionymi przez znudzonych portugalskich wartowników . Takie ichniejsze graffiti. Głownie tematyka marynistyczna – statki pod pełnymi żaglami, kapitanowie z fajkami, kotwice, ryby, potwory morskie. O dziwo żadnych gołych bab! Chyba, ze cenzura zadziałała.










W odnowionej Sali muzealnej – mamy szansę obejrzeć ekspozycję składającą się w większości z wydobytych z zatopionych statków przedmiotów codziennego użytku.  Jest nawet zastawa z chińskiej porcelany.  Modele statków – między innymi – taki jakim pływał Wasco Da Gamma.  Tkaniny, biżuteria. Możemy zapoznać się z historyczna mapą kolonizacji  Kenii. Tak naprawdę mamy tylko chwilkę by to wszystko obejrzeć. Przez większość czasu fociliśmy sam budynek fortu.  Jeszcze ostatnie zdjęcie – wyjścia – jakiś paskudny białas ;) włazi mi oczywiście w kadr psując całe ujęcie i sprintdo wyjścia. Kiedy docieramy na miejsce zbiórki …. tak, okazuje się, że tym razem – jednak jesteśmy ostatni :) W okolicy nie było przecież nic do kupienia – poza bajecznymi muszlami – których i tak nie można zabrać ze sobą.













Autor: Lukasz Buszka

25 mar 2011 o 3:21.

Mombasa

bez komentarza

Ruszamy w kierunku Mombasy bladym świtem czyli około 9 godziny. Plany wycieczki może nie są zbyt bogate ale przy tej temperaturze i wilgotności wystarczy jak na jeden dzień.
Na pewno zobaczymy Fort Jesus, właściwie to chyba najbardziej rozpoznawalny zabytek w Mombasie, na pewno zobaczymy przeprawę promową, stare miasto razem z portem. W drodze powrotnej mamy zamiar wyskoczyć z autobusu by przejść się do parku Halera i zrobić krótkie zakupy w Nakumat. Ale pierwsze na trasie są kły wybudowane dla królowej Wiktorii, która królową wtedy jeszcze nie była. Niestety dla kłów w trakcie objazdu po koloniach jednak królową została, i wróciła czym prędzej do Anglii. Kły na szczęście zostały stając się atrakcją turystyczną. Choć trzeba przyznać że tylko z daleka prezentują sie jako tako. Tak czy inaczej fotę z kłami Mombasy trzeba mieć.

Po obowiązkowych dziesięciu minutach pod kłami kierujemy sie dalej w stronę miasta. Jak mówiłem tutaj bardziej niż gdzie indziej do tej pory uderza mnie kontrast uśmiechniętych billboardów i ludzi.


Generalnie miasto wydaje sie bure, szare, i biedne. Mężczyźni także mają ubiory w tej tonacji. Jedynym elementem miasta który się wyróżnia to kobiety. One starają się swoimi strojami nadać koloryt temu miejscu.
Powietrze jest tu gęste aż lepkie masz wrażenie że ta lepkość natychmiast przylega do skóry, powietrze przepojone jest słodkim trochę zatęchłym zapachem czasami powiewem rześkiej soli znad oceanu.



Docieramy powoli do starego rynku w Mombasie, oczywiście pojawienie się takiej ilości białych twarzy nie uchodzi niczyjej uwagi. Zresztą pojawienie się jakiegokolwiek białego było by zauważone od razu. Natychmiast otacza na tłumek przewodników i ludzi chcących pomóc w czym kolwiek. Targ można obejść w 10 minut ale i tak są chętni do oprowadzania, oczywiście za pewną opłatą. Co dziwne kiedy nawet znajdujemy coś co byśmy chętnie chcieli kupić o targowaniu ze sprzedawcą nie ma mowy. twardo stoi przy swojej cenie i nie daje nic stargować. Trudno aż tak nam nie zależy a za kawę niewiadomego pochodzenia nie mam zamiaru przepłacać tylko dlatego ze by była kupiona na lokalnym targu. W Nakumacie kawę spokojnie można kupić taniej. Widocznie albo pan za dużo zarabia na zastępach turystów albo mu nie zależało specjalnie na sprzedaży.



Zamiast na zakupach koncentrujemy się nad obserwacja tego co się dzieje do okola. Sam targ nie jest specjalnie duży podzielony mniej więcej jak tablica do gry w Młynka, przez szpary w dachu przedzierało się mordercze słonce, ale cień daje rade

wokółtargowiska pełno jest warsztatów, w których kenijscy majstrowie dokonują cudów zręczności, zamieniając złom w przedmioty codziennego użytku.

Opuszczamytarg i kierujemy się w stronę fortu Jesus. Na tyle jest to fajne miejsce ze postanowiłem poświęcić mu osobny wpis. Tak więc robimy mały skok do przodu w czasie do chwili kiedy już go opuszczamy.
Kierujemy się w stronę starego miasta. Wąskie, ciemne, dające błogosławiony cień uliczki pełne są podupadających kamienic, ruch tutaj jest mniejszy a i przygodnych przewodników mniej.



W plątaninie ulic pełno jest sklepów i sklepików z ceramiką, tkaninami i wyrobami z koralowca. Na części wyremontowanych kamieniczek widnieją tabliczki informujące źe poszla na to dotacja UNESCO. Jeśli jednak przymruży się oczy i wykrzasa z siebie pewną dozę wyobraźni można dostrzec piękno kolonialnych kamienic nawet ww tych kamienicach z Tynkami odpadającymi od wilgoci i wszędobylskiej soli. Zauważmy przepięknie zdobione drzwi i drewniane, niekiedy wspaniale inkrustowane maszrabije.




Jest cicho i spokojnie, zupełnie inaczej niż w pozostałej części miasta. Można skupić się na oglądaniu bez pośpiechu. Przez rozwalającą się bramę dochodzimy do starego portu, portu chyba już tylko w zasadzie z nazwy. Co prawda są jakieś stosy towarów do zabrania ale ruchu nie ma żadnego. Jeden statek przy którym załoga właśnie zabezpiecza ładunek i więcej wylegujących się w cieniu kotów niż pracowników.  W starym porcie który miał być atrakcja szczerze mówiąc nie już cienia orientu i tej tajemnicy.



Wracamy powoli uliczkami starego miasta, fajnie było by spędzić tu więcej czasu i pomyszkować po miejscowych sklepikach, odwiedzić jadłodajnie z której dochodziły do nas przyjemne zapachy.





Około południa docieramy do przeprawy promowej.  Jako że Mombasa leży na niewielkiej wyspie koralowej od strony południowej można dostać się tylko tą drogą. Dziw bierze że codziennie promy przewożą 300 000 ludzi. Połączenie obsługują dwa promy. My trafiamy akurat na czerwony czyli ten którym płynęła znana wszystkim Carola z „Białej Masajki. To na pokładzie tego promu poznała swojego Masaja. Oczywiście wszyscy okoliczni Masajowie znają tę opowieść i każdy z nich jest bratem, kuzynem, bliższą lub dalszą rodzina. Cóż jeśli tylko można na tym zarobić i białe kobiety mdleją w zachwytach to czemu nie wykorzystać tej historii.



Obok przeprawy promowej znajduje się powiedzmy to park z Baobabami gdzie w ich cieniu mieszkańcy odpoczywają gdzie popadnie. To tez jest charakterystyczne, ludzie tutaj odpoczywają w każdym miejscu zacienionym. Tak wiec widok ludzi leżących np na środku ronda pokotem tylko dlatego ze tam rośnie parę drzew nie powinno dziwić.



Wracamy mijając za oknem widok biednych dzielnic, gdzie domy zbudowane są z blachy i gliny. Dziesiątki tuk tukow i matatu przewożą nieskończony tłum ludzi. Kilka desek zbitych wystarczy by otworzyć prowizoryczny fast food w którym serwowane są specjalności kuchni kenijskiej – ugali (kukurydziane purée), sukuma wiki (gęsta zupa szpinakowa), serwowanych z dopiero co złowionymi rybami i ośmiornicami, smażonymi na grillach i polewanymi okrutnie pikantnymi sosami albo z nyama choma (mięso opiekane na ruszcie). Siedzące na rogach ulic kobiety sprzedają na sztuki mandazi – znakomite racuchy, ociekające gorącym lukrem i kardamonową kawę w plastikowych kubkach. Kto nie przepada za taką kuchnią, może popróbować arabskiej kofty, indyjskiego ryżu biryani, masali czy curry. Kuchnia jest znakomita, jak wszędzie, gdzie przenikają się wpływy różnych kultur i tradycji. Mombasa z pewnościa jest miastem w którym można się zakochać jeśli pozna się bliżej oraz przesawi mentalność białego człowieka o 180 stopni, wtedy pozostaje już tylko Hakuna Matata.








Muszę przyznać że ze zdziwieniem zauważyłem podczas tych paru godzin w Mombasie że nie zauważyłem tam żadnego białego człowieka. O ile w krajach Afryki Północnej białych było pełno bo i pracownicy biur, przewodnicy, pracownicy baz nurkowych czy w końcu mieszkańcy. Tak tu piersi biali zaczęli pojawiać się daleko za Mombasa w pobliżu hoteli, w samym mieście ani razu nie napotkałem białego człowieka. Albo słowa rezydentów mówiące jak to jest tu niebezpiecznie się zapuszczać mają taki posłuch albo ludziom wystarczy piach ocean i basen. jak się dowiedziałem też od miejscowego przewodnika rezydenci specjalnie koloryzują niebezpieczeństwo po to by turyści faktycznie siedzieli w hotelach w jednej grupie, łatwiej nad takimi sprawować opiekę. Bo odległości miedzy hotelami bywają nie raz spore do tego stopnia ze pomiędzy nimi można stracić zasięg komórki. Poco miałby rezydent robić sobie kłopot i jeździć od hotelu do hotelu z każdym przypadkiem. A tak to siedzą turyści opalają się i nie marudzą. A prawda jest taka ze poruszać spokojnie się można i poznawać ten jakże wart poznania kraj, poznawać jego mieszkańców, poznawać kulturę zwyczaje i kuchnie czy to co lubimy najbardziej.



Wracając do hotelu udaje nam się dogadać z kierowcą żebyśmy mogli wysiąść wcześniej, naszym celem ma być park Hallera maszerujemy w jego stronę spieczonym słońcem poboczem kuszeni wizją karmienia Żyraf.

Autor: Lukasz Buszka

14 mar 2011 o 22:20.

Akamba, wioska rzeźbiarzy.

bez komentarza

Adek

Teraz już wierzę, że te wszystkie masaje, żyrafy, lwy, misy i łyżki – rzeczywiście są „hand made In Kenya”. Wioska rozciągnięta jest na olbrzymim terenie. To małe chatynki,  w których – pod indywidualnym numerem – pan rzemieślnik dłubie różne surweniry, które potem kurzą się w domach turystów.  Warunki i smród – okropne. Panowie i panie siedzą na ziemi, albo na jakichś drewienkach i skrobią, wycinają, polerują, pastują,  farbują wszelakie wytworzone przez siebie dzieła.  Kupić nie można ( jak się okazuje później – już po przylocie do polski – można, ale trzeba to robić w konspiracji – ceny – niższe nawet o 70% niż w sklepie).  Wszystko dostępne jest w wielkim markecie obok wioski.










Wioska faktycznie rozciąga się na olbrzymim terenie, trudno mówić tutaj o fabryce rękodzielniczej raczej właśnie o wiosce. Gęsta sieć uliczek z małymi szałaso podobnymi domkami. Jeśli zacznie się człowiek zagłębiać w tym labiryncie jest szansa że w końcu będzie problem z drogą powrotną. Mimo pracującej masy ludzi nie widać ani kropli pośpiechu, można spokojnie z każdym porozmawiać, artyści chętnie pokazują własne miejsca prace i rzeźby.










Jest to tez jedno z niewielu miejsc gdzie można spokojnie bez ogrniczeń robić zdjęcia nie narażając się na awantury. Każdy artysta ma przydzielony swój numer. może też dlatego tak chętnie zapraszają do oglądania swoich prac. Potem można w specjalnym magazynie wyszukać prace danego artysty. Cenowo wygląda to nie najlepiej dla turystów ale cóż klimat i folklor kosztuje. Trzeba przyznać że sam magazyn jest ogromny podzielony na dwie hale mieści w sobie wszystko i masajów w skali 1:1 pełnych ozdób i pełen skład zwierzątek widzianych bądź nie na safari. Uprzedzam też że obok jest mini sklepik z min. wodą ale ceny powalają z nóg. Najlepiej wziąć ze sobą z hotelu butlę.







Sposobem na niezgubienie się jest oczywiście pytanie o drogę, nie powinno być z tym problemu ale jest też możliwe dotarcie do kanału który rozdziela wioskę i prowadzi praktycznie do bramy wjazdowej. Nie wiem tylko ile da się wytrzymać idąc wzdłuż niego. Wygląda na to że w kanale nie ma tylko rozkładających się trupów, choć po zapachu sadze ze po prostu zdążono je uprzątnąć albo przepchać gdzieś przed przyjazdem mzungu z kasą.

Osobiście bardzo mi się to miejsce podoba, spokój cisza względny cień pod drzewami i dachami szałasów, nikt cie nie nagabuje nie wciska na silę próbując opchnąć byle co. Można natomiast poznać ludzi porozmawiać przyglądać się ich pracy. Można powiedzieć oaza spokoju w tyglu zwanym Mombasa.

Autor: Lukasz Buszka

6 mar 2011 o 20:22.

Wybrzeże – dzień pierwszy

bez komentarza

Pierwszy ranek w Kenii przywitał nas chmurami ??? Tak tak chmurami. Sądziliśmy że słonce będzie się na nas lało strumieniami, gorąc przedzierać się będzie poprzez liście palm. A tu rześki poranek.
W oczekiwaniu na słońce kilka słow o samym hotelu. Wszyscy którzy wyjeżdzali na wycieczkę „afryka Dzika” zostali zakwaterowani w hotelu Mambasa Continetal Resort. Troche nas to zdziwiło bo kupując wycieczke akurat tego hotelu nie bylo w puli jaka mogla sie trafić. Jak widać i w tym przypadku Itaka nie spisała sie najlepiej. Zona naczytała sie sporo o tym hotelu i jak sie okazało nic w zasadzie się z tych ponurych wspomnień Polaków się nie sprawdziło. Wybiegają troche w czasie mogę śmialo powiedziec że polecam ten hotel jak najbardziej.

Oszczędze opisów które każdy zainteresowany może znaleść w necie dziesiatki. Hotel ma cztery piętra i z każdego pokoju w mniejszym lub większym stopniu widać ocean. Pewnie źe najlepiej mieć te gdzie i widac basen i Ocean ale nie przesadzajmy nie jedzie sie do Kenii po to by siedziec w pokoju i podziwiać z nigo widoków, w dzień się siedzi na nad Oceanem lub basenem a w nocy i tak nic nie widać. Noc tak jak przystało na ludzi i kawę jest tu czarna, pojecie zmierzchu w zasadzie nie istnieje. Jest dzień jak to nazwalem wczesny tak do południa iedy temperatura jest wzgledna potem jest dzień właściwy gdzie temperatura jest już bezwzgledna i jest noc. Numer pokoju jest przypisany do was jeszcze przed waszym przyjazdem wiec nie ma sensu lamentowanie i zamienianie na lepszy. No chyba że małżeństwo dostaje dwa łóżka może wtedy warto powalczyć o jedno wspólne małżeńskie :) Wracając do samego hotelu, obsługa życzliwa, uśmiechnięta, z każdym można zamienić kilka słów. Pojęcie pole pole (powoli powoli) tutaj jeśli istnieje to w zaniżonej skali. Wszystko funkcjonuje w miarę szybko. Co zaskakujące przyzwyczajeni do zostawiania napiwków sprzątającym pokój ludziom i tym razem zostawiliśmy, jak się okazało napiwek nie został wzięty. Taka sytuacja zdążyła się tylko w jednym hotelu Egiptu, ale tam się dowiedzieliśmy źe obsługa ma bezwzględny zakaz brania napiwków zostawionych w pokoju. Jeśli się chce wrzuca się do ogólnej skrzyneczki której zawartość jest rozdzielana pomiędzy wszystkich. Trzeba przyznać że jak na Egipt dość specyficzne podejście. Ale my o Kenii mieliśmy pisać :)) jedzenie w restauracji super, choć oczywiście w miarę monotonne, ciężko wymagać by dzień w dzień były serwowane inne dania. Codziennie jednak były wprowadzane zmiany, i tak można było zakosztować jednego wieczoru dania typowo regionalne a drugiego ….. pierogi ruskie lub kotlet schabowy !!!! hmm na wspomnienie owoców z morza na grillu aż mi ślinka cieknie. Swoja droga widać ludzie przyrządzając dania czują się docenieni jeśli pokazujemy że ich regionalne dania nam smakują. Taki przynajmniej wnioskowałem jak się okazało ze już w/w owoce morza się skończyły, kucharze nerwowo zakręcili się do okola i w końcu jeden z nich pobiegł do kuchni specjalnie dla nas przygotować dodatkowe porcje. Pożarliśmy wszystkie.

Podsumowując bo słońce wychodzi, obsługa super przyjazna nie pole pole :), Jedzenie smaczne, basen może trochę mały, od 1.0 do 2.0 ale z barem i wodą o temperaturze żurku. Plaża, no właśnie plaża, piaseczek żółty z leżakami nie ma żadnego problemu, pan z obsługi zaraz przynosi materace i ręczniki wystarczy zatrzymać się na chwile przy wolnym leżaku. Przypływy i odpływy można ustawiać jak w zegarku. Sama plaźa czysta bez jakiś paskudnych wodorostów. Niestety nie wiem czy to zasługa obsługi czy odpływu który wszystko zabiera.
Na samej plaży oczywiscię tzw beachboysi oferujący wszystko a i nawet więcej, Masajowie i Samburu bardziej lub mniej orginalni i stateczki oferujące wodne safari.



Nie ma zejścia do wody bez wymiany zdań na temat kupna lub choć spojrzenia na asortyment wszak „look is free” :)
Ale o tych rytuałach i sposobach ich uniknięcia opisze jak wrócimy z safari bo to ono tutaj w całej opowieści jest najważniejsze.
Na koniec dodam ze ranek choć pochmurny okazało się że może nas jeszcze bardziej zaskoczyć….. deszczem. Jak luneło to jak z wiadra, nie tam nikt się nie rozdrabniał w kapuśniaczek, najnormalniejszy chlust z wiadra, fakt ze coś koło 5 minut może trwało ale wrażenie było niezłe. Potem jak za machnięciem różdżki słońce wyszło w pełnej krasie. Niestety na prawdę na słońce trzeba tutaj uważać nawet jak nam się wydaję ze nie grzeje lub grzeje słabo to jednak nadal jest to równik, Najlepiej kłaść się w cień palm, nie na otwartym słońcu, spokojnie przez palmy też się człowiek opali. Jedna podpowiedź ustawiajcie tak leżaki by nie znaleźć na trajektorii lotu orzecha kokosowego. One na prawdę spadają z palm a to może być przykre. Obsługa hotelowa próbuje ściągać orzechy i stare liście palm żeby krzywda się nie zdażyła turyście ale lepiej samemu być przewidującym. Dobrze że profilaktycznie wzięliśmy Pantenol bo żona przesadziła z kąpielą słoneczna już po paru godzinach i trzeba by ja ratować.

A tu taki typowy obrazek :)
Na koniec dnia jeszcze spotkanie z rezydentką, która klepała wyuczone formułki by ludzi ktorzy jeszcze nie kupili wycieczek nagle poczuli nieopanowaną chęć udziału w nich. Ostrzegała żeby nie wychodzić z hotelu, w takich słowach że czuło się jakby mieli nam za bramą ręce poucinać :) Skasowala pieniadze za wycieczki i tyle bylo dobrego. Acha jeśli ktoś z was nie ma dolarów „kolorowych ” którymi będzie trudno normalnie płacić, rezydentka spokojnie je przyjmie jako zaplate za fakultety więc nie ma czym się stresowac. A walutę tak czy inaczej warto wymienić na krajowe szylingi którymi wszędzie się posługują a są miejsca że tylko nimi. My wymieniliśmy od razu na lotnisku w miłym kantorku u pani muzułmanki kurs raczej standarowy 1$=75 KSH. I jeszcze jedna informacja wiza co nas milo zaskoczyło mimo ze powinna w tym okresie kosztować 50$ nadal kosztowała 25$. Moze po prostu jeszcze nie zdąrzyli zmienić kartek przy okienkach wizowych z nowymi cenami, jak widać pole pole też ma swoje dobre strony :)

Jutro safari i to już od 6 rano Hakuna Matata.

Autor: Lukasz Buszka

2 lut 2011 o 15:20.

Fotografie z Egiptu

jeden komentarz

lb_33
Trochę to trwało ale w końcu się udało choć częściowo wybrać zdjęcia z dotychczasowych wyjazdów. Więcej nie zdąże napisać bo żona pogania na zakupy mówiąc pisz dodałem galerię i chodź :)
Zapraszam do oglądania tutaj ( uwaga może trochę się ładować)

Autor: Lukasz Buszka

23 gru 2009 o 19:27.